Fakt pierwszy: zbuntowała mi się karta pamięci w szklanym. Muszę kupić nową. Sesji chwilowo nie będzie.
Fakt drugi: nie chce mi się pisać.
Fakt trzeci: nie chce mi się pisać, bo chyba (powtarzam – chyba) nadchodzi przesyt trzecią ręką, a i za oknem jest coraz cieplej.
Fakt czwarty: skoro za oknem robi się cieplej, wypadałoby uskuteczniać jakieś spacery, a nie marnować czas, jak dotychczas.
Fakt piąty: mam blogowe zaległości, ale mam też lenia, aby je nadrobić. Przepraszam. Zrobię to, kiedy rzeczony pójdzie precz. A poza tym: wciąż siedzę w ustawach. Niestety, nadal mi za to nie płacą ;)
Fakt szósty: nie skończyłam słodkiej serii.
Fakt siódmy: skoro jej nie skończyłam, to wciąż nade mną wisi.
Fakt ósmy: niech spadnie.
Słodka seria – odsłona kolejna (na razie ostatnia): maliny
Przepis znalazł się przy okazji komentarzy u Guttosława pod vontrupką żydowską, która była, mówiąc na Tośka - niekiepska. Nie przeszłam koło tego obojętnie, dopytałam i dostałam odpowiedź:
Iza M. pisze:
"Oooo... Zatem wątróbkę drobiową (indycza też dobra) dzielę na części wycinając nieciekawe farfocle. Posypuję umiarkowanie ziołami do drobiu KAMIS, bo to dobra mieszanka i czarnym pieprzem.
Na koniec łyżka oleju np. winogronowy, może dwie - zależy ile wątróbki, zwykle robię 0,7-1 kg. Mieszam i wstawiam na kilka godzin do lodówki, a najlepiej na noc.
Przed przyrządzeniem rozgrzewam na sucho patelnię, wrzucam wątróbkę i mieszam, aż zetnie się ze wszystkich stron. Chwilę duszę pod przykryciem (5 min) dodaję wielką garść mrożonych lub świeżych malin i duszę kolejne kilka minut, aż maliny nieco się rozsypią. Na koniec pięćdziesiątka wiśniówki i jeszcze chwila pod przykryciem. I... na talerze. Dodatki są zbędne, ale czerwone wino jak najbardziej.
Ważne, żeby wątróbka była świeża:)
Jadłam taką wątróbkę na zamku w Uniejowie i tak mnie zachwyciła, że sama spróbowałam. Nie wyszła gorsza:)
Polecam!”
A jak to wygląda u oczka? Po pierwsze – mówię „nie” kurzym, małym farfoclom, z którymi tylko więcej zabawy jest przy czyszczeniu. Wolę indyczą. Zatem (znów pominęłam czasowe skąpanie w mleku na Kleopatrę) vontrupkę oblałam oliwą, obsypałam przyprawą do kurczaka i pieprznęłam czarnym. Odstawiłam na zapomnienie w chłodnicy na całą noc, a później rzuciłam na żar patelni, aby się ścięła. Nie miałam malin, ale od Eksa dostałam słoik domowego dżemiksu malinowego, więc wpadłam na pomysł, aby go użyć w miejsce nieobecnych. A za jakąś chwilę chlusnęłam wiśniówką i dusiłam jeszcze chwilę. I... to był głupi pomysł, niestety. Wprawdzie dżemiks nie był szczególnie słodki, ale w połączeniu ze słodką wiśniówką, von – von zrobiła się bardziej deserem, niż obiadem. Nie twierdzę, że to było niedobre. Ależ skąd, Misie Moje Kolorowe. Primo: lubię słodycze, secundo: lubię vontrupkę. Zjadłam, nawet ze smakiem, ale zapisałam wirtualnie w kajeciku, że jak dżemiks, to lepiej czerwone wino, jak maliny – ewentualnie może być wiśniówka, chociaż.... optowałabym jednak za czymś wytrawnym.
A co na to Lec?---> "Każdy człowiek powinien posiadać własny kąt patrzenia."
Aha! Na koniec obsypałam uprażonymi na suchej patelni płatkami migdałowymi. No i jeszcze jedna kwestia – spodobało mi się nieobtaczanie von – von w mące ;)
środa, 21 kwietnia 2010
Słodka seria – odsłona kolejna (na razie ostatnia): maliny
piątek, 9 kwietnia 2010
Słodka seria (kontynuacja) - z rodzynkami
Tym razem na tapetę poszła vontrupka. Guttosław podał fajny przepis, któremu nie śmiałam odpuścić. Na wstępie jednak – składam protest przeciwko kurzym wątróbkom. Za dużo z nimi roboty. Zdecydowanie wolę indycze. Mam nauczkę.
W przepisie Roberta stoi tak:
„Wątróbki drobiowe, należy oczyścić, namoczyć w mleku. Dwie cebule pokroić w "piórka", trzy czosnki w plasterki. Smażymy prawie równocześnie wątróbkę, cebulę i czosnek, szczypta cynamonu, pieprzu, i pod koniec garstka płatków migdałowych. Solimy po wszystkim! W oryginale jest jeszcze garstka namoczonych rodzynek.”
Tym razem vontrupki nie skąpałam jak Kleopatrę, bo najzwyczajniej zapomniało mi się kupić mleko. Nic to! - umytą, oczyszczoną i pokawałkowaną von rzuciłam na patelnię i trzymałam aż się trochę zetnie i dopiero później dorzuciłam cebulinę w piórach. Postawiłam na kolor czerwony, bo jakoś tak mi podpasowała ładnie. Obsypałam przyprawami i dopiero pod koniec dorzuciłam pokrojone w plasterki zęby czosnkowe. Z prostej przyczyny – bałam się, że przy dłuższym pobycie na patelni zbrzydnie im taki cieplarniany żywot i przez to zgorzknieją. A pod sam koniec pojawiła się jeszcze sól, pieprznięty i garść wymoczonych wcześniej we wrzątku rodzynek (rodzynków??). Gutek z nich zrezygnował, ale ja twierdzę, że niepotrzebnie. Pasowały idealnie. Podobnież jak płatki migdałowe uprażone na suchej patelni. A! Zjadłam z ciabattą.

A tak poza konkursem, to wpadł mi do głowy pewien absurd i myślę o nim kilka dni. I tutaj ciekawa jestem Waszego zdania o portalach randkowych. Podzielcie się opinią i spostrzeżeniami, jeśli korzystaliście. Chętnie poczytam :)
Haha! Już widzę w wyobraźni te znaki zapytania ;)P
A co na to Lec? ---> „A może szczęście ukrywa się pod jakimś pseudonimem.”
wtorek, 6 kwietnia 2010
Słówko o tym, jak zostałam gościówą ;)
Ponieważ w poniedziałek byłam gościem w Szczęściu (nawet zmywać Lipka mi zabroniła, więc się niezły bałagan* w zlewie zrobił), to i na Szczęściu dzisiaj się pojawiam gościnnie. Tutaj serwuję tylko zdjęcia, reszta w gościach. No to chodźcie ;) ---> TAM (klik, kilk)
*określiłyśmy to trochę bardziej pieszczotliwie, ale jak na gościówę przystało - jestem grzeczna i nie będę się wyrażać ;)
** foto oczko & Lipka
niedziela, 4 kwietnia 2010
(ckliwe) ad publicandam
Kursor miga mi natrętnie, bo sama nie wiem, co mam napisać. Zmieniam zdania już kolejny raz, po czym kasuję, by znowu na coś wystrzępić klawiaturę. W te święta nie miało być tutaj żadnej notki. Żadnych życzeń, uśmiechów i radości, że wielkanoc, że rodzina, że fajnie, smacznie i wesoło. Żadnego zwyczajowego: „wesołych świąt, smacznego jajka i mokrego poniedziałku.” Bo w tym roku wszystko jest postawione na głowie. W tym roku po raz pierwszy spędzam je z dala od rodziny i bez Tego, który mnie kochał. W tym roku jestem sama sobie. To dziwne uczucie. Z jednej strony całkiem fajne, bo nie męczy pośpiech, pakowanie walizek, przesiadywanie przy zastawionym stole i pielgrzymki od rodziny do rodziny. W tym roku nie ma dylematów, typu „u mojej, czy u Twojej rodziny?”. W tym roku wstaję, o której się wyśpię, kładę o której zmorzy mnie sen. W tym roku nic nie muszę.
Ale! piszę jednak, bo chcę... podziękować - za serdeczność. Za wszystkie życzenia, które od Was dostałam i za tę bezinteresowną sympatię. Imiennie zaś Dużej Siostrze i Princi – za kartki. To duża radość wiedzieć, że ktoś o tobie pamięta. I Viri, Mojemu Wielkanocnemu Króliczkowi, za violetki i życzenia :)
Szczególnie dziękuję Tobie, Lipko za przyjemnie męczącą, wczorajszą już sobotę, za to wspólne pieczenie chlebów, robienie: majonezów, mazurka, paschy i baby Neli. I jeszcze za jutro. Wzruszają mnie, naprawdę wzruszają mnie: bezinteresowność i życzliwość. Chyba zaczynają mi się pocić oczy ;) Kończąc więc te ckliwe wyznanie, póki jeszcze nie zawstydza mnie otwartość, życzę Wam, Misiaczki wszystkiego najlepszego. Radosnych, sympatycznych, najlepszych świąt. Smacznego jaja! :)
Słone oczko ;)
A co na to Lec? ---> "Czasem ściska nas coś w gardle, by nie dopuścić głosu serca do głowy lub vice versa."