środa, 18 maja 2011

Śniadanie. Jajka. Omlet.

Kiedy wstaję w poniedziałek rano do pracy powtarzam sobie jak mantrę - „jeszcze tylko 4 dni wstawania”. Liczba powstań szczęśliwie maleje do piątku. A w sobotę jest podwójne święto: mogę spać do oporu (mając na uwadze, że dzień następny też jest wolny) i dostać (bywa, że do łóżka :)) na śniadanie omleta z kawą. Albo coś innego, ale wciąż jajecznego.

Omlet jest pyszny, Panu R. wychodzi koncertowo, myślę, że powinien założyć omleciarnię ;) Śmiem nawet twierdzić, że weekendowe śniadanie bez omleta, to śniadanie stracone ;)
Ja go zwykle jadam z ulubioną konfiturą Dumbledora*, Młoda woli z sokiem malinowym, albo zapiekanego na słono tak jak tutaj, a Pan R... hmmm – on nie może już na niego patrzeć ;)

Innym ulubionym daniem jest jajecznica z serem pleśniowym. Do tego ser musi być porządny i bardzo (że się tak wyrażę) śmierdzący.

A kiedy zostaje lekko czerstwy chleb albo bułka, zawsze można zrobić nieśmiertelne grzanki w jajku.

A jajka wiadomo – najlepsze to te prawie jak dla informatyków – zera lub jedynki. Albo dodatkowo jeszcze feministyczne – od kur zielononóżek ;)




Omlet (przepis na oko, spisywany na gorąco patrząc Panu R. na ręce – z dedykacją dla Princess, która męczy mnie od kilku miesięcy o niego ;))

Spisałam na porcję 2 jajeczną, ale najczęściej proszę z 3 jajc. Aha! to nie jest to samo, co robi Roux.


2 jaja
mąka (po 1 łyżce na jajko)
cukier (po 1 łyżce na jajko)
mleko (ilość na oko)
ciutka soli

Białka ubić z cukrem jak na bezy, mąkę zmiksować z żółtkami i szczyptą soli dolewając mleko. Ciasto ma być kleiste, nie rzadkie, ale nie gumowate (tak mam w notatkach)

Białka połączyć z żółtkami, zamieszać - ale nie agresywnie; delikatność Twoim i omleta przyjacielem. Na patelni rozpuścić porządne masło (żadne tam miksy), wyprowadzić z miski jajka i piec na patelni pod przykryciem na wolnym ogniu. W międzyczasie można dodawać plasterki masła, bo omlet pije go trochę.




Jajecznica

masło
kiełbaska
ser pleśniowy (sól jest już wtedy zbędna)
jajca
pieprz

Na patelni rozpuścić trochę masła i wrzucić pokrojoną na kawałeczki kiełbasę, kiedy się fajnie obsmaży, wlać rozbełtane i doprawione pieprzem jajca. Mieszając robić ósemki łyżką, można też zdjąć z ognia (patelnia jest dość nagrzana, żeby jajca się ścięły), w międzyczasie dorzucić rozkruszony ser pleśniowy i rozpuścić go nieco w jajecznicy. Nie dodawać soli!!




Grzanki

kromki chleba
mleko
rozbełtane jajka (połączone z mlekiem)
przyprawy

Rozbełtane jajka połączyć z mlekiem, przyprawić. Maczać w tym kromki i smażyć je na patelni do zrumienienia.


A co na to Lec?--->"Kogut, który pieje już w jaju, nie nadaje się nawet na jajecznicę."


* malinową (Harry Potter - kto czytał uważnie, ten wie! ;))

środa, 4 maja 2011

"Pieczenie na życzenie"

Oba słodziaki pochodzą z serii „pieczenie na życzenie”. Lubię, kiedy Pan R. mówi, że ma ochotę zjeść coś konkretnego, co mogłabym mu wyczarować. Zaczynam wtedy mocniej wertować blogi, przepisy i szukać pomysłów w głowie.


Tarta, wedle zamówienia, miała być z budyniem. Według najwcześniejszej mojej koncepcji miała być jeszcze z mango i lekką warstwą galaretki na plasterkach owocu, aby trzymały się budyniu. Pan R. stwierdził jednak, że wersja tylko z budyniem absolutnie wystarczy. Wobec tego, zamiast mango wprowadziłam nowe zmiany do koncepcji – budyń zyskał wanilię z laski, a wierzch tarty został obsypany wiórkami czekolady.


Tarta z waniliowym budyniem i czekoladą

Ciasto:
Ciasto jest sprawdzonym już wielokrotnie przepisem, który funkcjonuje jako wycinek z gazety. Proporcje składników są w nim takie akurat.

1,5 szklanki mąki (przesianej)
100 g masła
żółtko
szczypta soli
3 łyżki zimnej wody

Najpierw za pomocą dwóch noży (aby nie ogrzewać ciasta za długo ciepłem rąk) posiekałam masło z mąką, a potem dodałam resztę składników i szybko połączyłam do uzyskania jednolitego ciasta. Kulę zawinęłam w woreczek foliowy i na godzinę zostawiłam w lodówce. Potem wałkowałam, umieściłam w wysmarowanej masłem i obsypanej mąką tortownicy i nakłułam widelcem. Na wierzch, celem obciążenia, dałam papier do pieczenia, a na niego Jasia fasolę, którą mam zarezerwowaną tylko do pieczenia. Piekłam ok 20-25 min w temperaturze 180 do 200 stopni (bo termostat w moim piekle żyje swoim życiem). Pod koniec pieczenia usunęłam papier z fasolą.

Nadzienie:
opakowanie budyniu śmietankowego + cukier
750 ml mleka
laska wanilii
plaster masła
czekolada

Ciasto się upiekło, więc zostawiłam je do ostudzenia, a w międzyczasie zajęłam się budyniem – takim zwykłym śmietankowym z torebki. Postawiłam na ogniu mleku, a do niego wrzuciłam zeskrobaną laskę wanilii (razem z laską) i plasterek masła. Wymieszałam proszek bydyniowy zresztą mleka. Kiedy tamto w garnku zawrzało, usunęłam laskę, wlałam rozmieszany proszek i ugotowałam budyń. Przestudzony wlałam na ciasto. Na wierzch została starta czekolada gorzka (ta ciemna) i kawowa (ta jasna).



Mufki dostały jeden wymóg – muszą być w papilotkach, bo takie są fajnie i wygodnie jest je tak zajadać w pracy. Wobec tego zaopatrzyliśmy się w foremkę i papierowe kiecki. Potem zwróciłam się do Siostry o sprawdzone i ulubione przepisy. Ponieważ potrzeba chwili to raz, a brak niektórych produktów wskazanych w przepisach Sisi to dwa, przewertowałam blogi i znalazłam przepis na czekoladowe Muffiny wg Nigelli na blogu Lepszy smak. Pożałowałam trochę papilotkom ilość surowego ciasta, więc nie wyszły za wysokie. Ale co tam, i tak były smaczne i poszły w mig :)


Mufki czekoladowe wg Nigelli

Suche:
250g mąki
2 łyżeczki proszku do pieczenia
175 g cukru
0,5 łyżeczki sody
2 łyżki kakao
150 g groszków czekoladowych (pominęłam)
tabliczka gorzkiej czekolady lub chocolat chips (pominęłam)
Mokre:
250 ml mleka
100 g rozpuszczonego masła
łyżka aromatu waniliowego (dałam torebkę cukru wanilinowego do suchych)
1 jajko (+ białko, bo pałętało się w lodówce)
Przygotowanie:
Włączyć piekarnik na 200 stopni. Składniki wymieszać w osobnych miskach, następnie mokre wlać do suchych. Wkładać ciasto do wysokości 3/4 foremki. Piec przez 15-20 minut w 200 stopniach. Studzić na kratce.



Na koniec muszę się do czegoś przyznać. Robię to z rozmysłem dopiero po tych słodkich przepisach, bo może większość z Was tutaj już nie dotrze i moja zbrodnia umknie niezauważona. Otóż dokonałam mordu na Młodzieńcu. Zagłodziłam go. Zupełnie o nim zapomniałam i nie karmiłam przez miesiąc,a on, nieborak - siedział cicho w chłodnicy. Chociaż... jak teraz sobie myślę, po dokonaniu oględzin zaczęłam teraz to sobie inaczej tłumaczyć – on po prostu poczuł wiosnę i wzorem kwiatów w ogrodzie (już są!) też postanowił zakwitnąć. Niemniej żywot skończył szumnie i bystro – w kanalizacji.


A co na to Lec? ---> „Pamiętajcie: w zwycięstwie biorą czynny udział i pokonani!”


wtorek, 3 maja 2011

Wina, sery i pasztety - warsztaty Makro po raz drugi

Troszkę czasu mi uciekło, nim udało mi się wreszcie opublikować ten wpis - z kolejnych, tym razem kwietniowych blogerskich warsztatów Makro. Wszystko przez mój niesforny laptop, a ściślej mówiąc – przez system, który się w nim zbuntował i padł. No ale całe szczęście został zreanimowany, więc – tadam!- oto jestem ;)

Wracając do warsztatów – kolejna edycja odbyła się pod hasłem: „Wina, sery i pasztety”.



Po przywitaniu i przedstawieniu pokrótce programu spotkania, odzialiśmy się fartuszki (tak, tak – blogerski pierwastek męski również tym razem się pojawił) i zaczęliśmy gotowanie. Naszym kulinarnym celem miał być: pasztet z wątróbki z galaretkowym musem jabłkowym na wierzchu.

Na początku trzeba było wątróbkę oczyścić. Moja para, czyli Princess, z nieukrywaną radością oddała mi tę przyjemność ;) Następnie na sklarowanym maśle wątróbka (250g) i szalotki zostały usmażone (z pięknym, płomiennym efektem zwanym flambirowaniem; ale jaki był użyty do tego alkohol już nie pamiętam - winiak chyba). Potem mięso razem z masłem (1/3 kostki), solą, pieprzem i tymiankiem zostało wrzucone do malaksera i zmiksowane na masę. A na koniec jeszcze przetarte przez sitko. W przygotowanej kokilce (w moim i Princi słowniku – w chochliku) wyłożonej folią spożywczą została wpakowana masa pasztetowa, a na wierzch poszedł gotowy mus jabłkowy i galaretka zrobiona z sosu jabłkowego i żelatyny.



I na razie dość. Chochlik do lodówki, a my na winny wykład połączony z degustacją wina właśnie, pasztetów i serów. Oto co między innymi opowiedział nam Pan Sławomir Dąbek - Ekspert w dziedzinie enologii i profesjonalny sommeiler. Cytuję opracowanie, które zostało napisane pod kątem warsztatów przez wspomnianego wyżej pana:

"Jak czytać etykiety win?

Znawcy tematu uważają, że etykieta wina jest jego paszportem. To właśnie informacje na etykiecie i kontr-etykiecie pozwalają nam zidentyfikować i wstępnie scharakteryzować każde wino przed jego otwarciem. Tych informacji jest czasem zbyt dużo, co często wprawia nas w zakłopotanie, do tego stopnia, że wśród wielu określeń umieszczonych na etykiecie trudno nam wyłuskać nawet samą nazwę wina. Każdy produkt dopuszczony do obrotu ma na swojej etykiecie lub metce handlowej informacje obowiązkowe, takie jak nazwa produktu oraz informacje nieobowiązkowe, które są zamieszczane przez producenta chociażby ze względów marketingowych.
Wina pochodzące z Europy najczęściej mają nazwy od miejsca ich pochodzenia, np. Bordeaux, Rioja, Chianti, Tokaj, etc. To jest związane ze ścisłą zależnością jakości i stylu danego wina z charakterem regionu (terroir) skąd pochodzi. W krajach Nowego Świata (kraje spoza Europy) nie ma jeszcze zbyt długiej tradycji; tam więc wina nazywane są najczęściej od nazwy odmiany winogron użytych do produkcji trunku, np. Chardonnay, Merlot, Shiraz, Zinfandel, etc. Na etykietach można spotkać również nazwy win, które pochodzą od nazwiska producenta np. Krug, Bolla, Santa Helena, Selleste, etc. Często bywa, że nazwa jest nazwą abstrakcyjną np. Egri Bikaver, Mouton Cadet, Opus One, Casillero del Diablo lub powszechnie znane wino Sophia.

Do oznaczeń obowiązkowych na etykiecie należą informacje dotyczące objętości butelki i zawartości alkoholu w winie wyrażonej w procentach. Dla wszystkich kupujących informacją zasadniczą jest nazwisko producenta, jednak na etykietach win europejskich najczęściej jest to nazwisko lub nazwa firmy butelkującej wino, przyjęło się, że za ostateczny kształt i jakość wina odpowiada butelkujący. Najlepszą sytuacja dla wina jest ta, kiedy jest butelkowane w posiadłości producenta - te wina na ogół są wyższej jakości i są objęte gwarancją jakości potwierdzonej certyfikatem danego regionu lub gminy. Są to tzw. wina z apelacją regionu pochodzenia, np. Appellation Bordeaux Contrôlée lub w skrócie AOC Bordeaux. Ale bywa też, że wina są skupowane przez negocjantów z całego regionu lub kraju, a następnie przewożone do fabryki producenta i tam dopiero butelkowane. To też jest ważna informacja zakupie, ponieważ takie wina mają jedynie gwarancję producenta (butelkującego) – w tym przypadku chodzi szczególnie o wina stołowe lub regionalne w przypadku win z większego, nie koniecznie jedynego
regionu winiarskiego danego kraju. Etykieta wina europejskiego zawiera również, jako obowiązkowe oznaczenie danego regionu pochodzenia, np. Chianti, Champagne, etc oraz stopień wytrawności, ale tylko w winach innych niż wytrawne. Z racji tego, że w krajach Starego Świata odmiany winogron są ściśle przypisane do regionów to na etykietach tych win na ogół nie ma oznaczenia szczepu winogron. Producenci zakładają, że my kupujący wino powinniśmy to znać. Nic bardziej błędnego. Natomiast etykiety win z Nowego Świata zawsze posiadają oznaczenie dotyczące szczepu lub szczepów winogron, z jakich trunek jest zrobiony. Jakkolwiek informacja dotycząca użytych odmian winogron nie jest obowiązkowa, ze względów marketingowych coraz częściej podawana, również przez producentów europejskich.

Do nieobowiązkowych informacji należy także sposób hodowania wina, adres właściciela posiadłości, przyznane medale i nagrody oraz często spotykane szczególnie na kontr-etykietach sugestie kulinarne, czyli do jakich potraw najlepiej pasuje dane wino, co może być przydatne przy wyborze trunku. Wśród informacji na etykiecie informacją nieobowiązkową jest również rocznik wina, czyli data zbioru winogron. Trudno jednak znaleźć producenta, który nie opatrzyłby swojego wina danym rocznikiem.

Zatem wszelkie informacje zawarte na etykiecie mogą dość precyzyjnie ocenić typ i charakter wina, a to jest bardzo ważne przy podejmowaniu decyzji o kupnie wina. Reszta to już sama degustacja.

Podczas warsztatów degustowaliśmy następujące wina:

Prum Kabinet - białe wytrawne
Wanui Springs Sauvignon Blanc – białe wytrawne
Misiones de Rengo Chardonnay – białe wytrawne
Barkan Shiraz - białe wytrawne
Domaine Eypert Bourgogne – czerwone wytrawne
Misiones De Rengo Reserva Merlot – czerwone wytrawne
Sablettes Sauternes – białe likierowe
"




Po wykładzie i degustacji wróciliśmy do kuchni na dekorację pasztetów, wspólne zdjęcie i świąteczny szwedzki stół. To znowu było udane spotkanie. Czekam z niecierpliwością na następne :)




A na warsztatach gotowali: Princess, Tilianara, Gospodarna Narzeczona, Zawszepolka, Krokodyl, Amber, Komarka, Olasz, Nina, Edysia, Kabamaiga, Dorota20w, Joanna - Js28, Shinju, Eve, Hania - Kasia, Lady Aga, Szellka, Atria C., Aniado, Grace i rodzynek ze Środkowej Półki

ps. Aniu dziękuję za listę :)


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...