Kiedy w domu pojawiają się bliny, to znaczy, że jest święto ;) I niekoniecznie jakieś kalendarzowe, jubileuszowe czy co tam jeszcze. Tak po prostu – zwyczajnie: święto smaku :) Bliny Babci Michaliny to niczym znak firmowy rodziny A. Robiła je prababcia, potem babcia, czyli mama Starszego, teraz – od wielu lat, od kiedy babci już nie ma – robi je Najlepsza. Prababcia przywiozła przepis ze sobą spod Wilna. Przez lata przepis zmieniał się pod względem użycia mąki – kiedyś była to zwykła żytnia, potem tylko pszenna. Teraz jest to mieszanka: żytniej bądź gryczanej z pszenną. To właśnie dzięki nim wychodzą takie fajne dziury :)

Samo ciasto jednak nie jest typowo mączne – pyry też się w nim znajdą. Najlepsza nigdy nie robiła go trzymając się kurczowo przepisu, bo takowego nigdy nie było. Za każdym razem wszystko jest na oko. Zatem ok. 1 kilogram pyr najpierw ściera się na tarce jak na placki ziemniaczane, a potem miesza z około 6 – 7 łyżkami mąki, 2 jajcami, ok. 1,5 szklanicy kefiru tudzież innej maślanki, soli do smaku i dorzuca nieco sody oczyszczonej. Cała mieszanka ma przybrać konsystencję ciasta naleśnikowego, co by dobrze rozlewało się na picielni. Picielni, czyli patelni. Babcia miała jedną taką, starą ciężką patelnię przeznaczoną tylko na bliny. Nigdy nie myła jej detergentami, tylko czyściła na sucho papierem. Zaś bliny na rzeczonej nie były smażone na żadnym tam oleju – na widelcu wbity był kawałek słoniny. Ową słoniną babcia jeździła po patelni i nalewała ciasto. I smażyła bliny.
Potem przychodził czas na maczałkę – pyszny, zawiesisty sos mleczny z boczkiem. Cały literek mleka babcia najpierw zagotowywała, a potem mieszała z rozrobioną w odrobinie zimnego mleka taką ilością mąki, aby powstał odpowiednio zagęszczony sos. W sosie zaś lądowały wcześniej usmażone skwarki z ok. pół kilograma boczku. A potem już tylko konsumpcja – rwane bądź krojone kawałki blinowych naleśników zatapiały się w maczałce, a potem w buzi. Ambrozja! Będziemy niedługo znowu obiadać :)

Aha! Maczałka świetnie nadaje się na sos do kluch. Zresztą popatrzcie jak z tym jest na Paście :)
A co na to Lec? ---> "Wszystko jest jadłospisem czasu."
_________________________
Samo ciasto jednak nie jest typowo mączne – pyry też się w nim znajdą. Najlepsza nigdy nie robiła go trzymając się kurczowo przepisu, bo takowego nigdy nie było. Za każdym razem wszystko jest na oko. Zatem ok. 1 kilogram pyr najpierw ściera się na tarce jak na placki ziemniaczane, a potem miesza z około 6 – 7 łyżkami mąki, 2 jajcami, ok. 1,5 szklanicy kefiru tudzież innej maślanki, soli do smaku i dorzuca nieco sody oczyszczonej. Cała mieszanka ma przybrać konsystencję ciasta naleśnikowego, co by dobrze rozlewało się na picielni. Picielni, czyli patelni. Babcia miała jedną taką, starą ciężką patelnię przeznaczoną tylko na bliny. Nigdy nie myła jej detergentami, tylko czyściła na sucho papierem. Zaś bliny na rzeczonej nie były smażone na żadnym tam oleju – na widelcu wbity był kawałek słoniny. Ową słoniną babcia jeździła po patelni i nalewała ciasto. I smażyła bliny.
Potem przychodził czas na maczałkę – pyszny, zawiesisty sos mleczny z boczkiem. Cały literek mleka babcia najpierw zagotowywała, a potem mieszała z rozrobioną w odrobinie zimnego mleka taką ilością mąki, aby powstał odpowiednio zagęszczony sos. W sosie zaś lądowały wcześniej usmażone skwarki z ok. pół kilograma boczku. A potem już tylko konsumpcja – rwane bądź krojone kawałki blinowych naleśników zatapiały się w maczałce, a potem w buzi. Ambrozja! Będziemy niedługo znowu obiadać :)

Aha! Maczałka świetnie nadaje się na sos do kluch. Zresztą popatrzcie jak z tym jest na Paście :)
A co na to Lec? ---> "Wszystko jest jadłospisem czasu."

Wprawdzie to bardziej litewskie niż rosyjskie, no ale przede wszystkim w Rosji bliny jadają :)

a zrobisz mi kiedyś takie? zrobisz?
OdpowiedzUsuńNajpierw muszę poćwiczyć - bo wolałabym z Tobą podjeść bliny, niż najeść się wstydu ;))
OdpowiedzUsuńA, swojaczka znaczy się! Dawaj pyska i toasty wznosić będziem.
OdpowiedzUsuńDawaj pyska i niechże Cię uściskam! Toaścik czym? A może brudzia lepiej? ;)
OdpowiedzUsuńTo i ja wzniosę toast, bo jestem ostatnio w temacie...
OdpowiedzUsuńBliny-poezja i fajnie, że na oko, tak jest najlepiej :)
Oczko , przepiękny on jest i to piękne zdjęcie
OdpowiedzUsuńw ,,słońcu"
Toaścik śliwowincją najwłaściwszy by był, tak dla mnie zdaje się. Brudzia, toaścik i kto nam zabroni "O mój rozmarynie" na całą wioskę nucić?!
OdpowiedzUsuńPrzkąsiłabym ;) I ta maczałka, i o śliwowincji tu prawią, no no ;)
OdpowiedzUsuńPozdrowienia ślę :)
A ja się chyba jeszcze nie witałam :) Niniejszym to czynię :)
OdpowiedzUsuńTwoje bliny są z ziemniakami, więc istnieje duże prawdopodobieństwo, żeby nam właśnie takie zasmakowąły.
OdpowiedzUsuńWow! SIs, jakie one dziurzaste ! Swietne są. CHciałabym kiedyś spróbować:)
OdpowiedzUsuńPozdrówki na dobry dzionek:***
O! Osławione bliny, a raczej blino-naleśniki :) Wyglądają bardzo apetycznie i ta maczałka bardzo pomysłowa :) Poproszę talerzyk pełen blin i koniecznie te sztućce :D
OdpowiedzUsuńBuziak :***
Oczko toć wstydu się nie najesz, będziem się uczyć do skutku ;)
OdpowiedzUsuńGrażka---> "w temacie"? Uchyl rąbka! ;)
OdpowiedzUsuńMargotku---> och masz tu buziaka, boś tak ładnie mi tutaj posłodziła ;)***
Antonio---> śliwowincja pasi! Tylko nadal tego śpiewnika nie mam. Muszę chyba u brodatego złożyć zamówienie. A potem niech się wieś boi ;)))
Monia---> a witam, witam! Siadaj! Będę karmić, a Rolnik poleje ;)
Andrzej--->całkiem możliwe, nie wykluczam takiej opcji ;)))
Siostro---> przywiozę Ci kiedyś w prezencie, haha! ;)))
Lipka---> maczałka jest rewelacyjna, no i te (rany, no powiem to, niech się dzieje co chce ;)) skwarki fajnie się z nią komponują ;))
Princi---> dobra! Umowa stoi ;)) A potem biała dama na deser ;)
A co tam Brodaty wie, same nowomodne przyśpiewki nuci: "Yo yo men" albo "ho ho ho, riebiata", zależy z którego pekaesu wysiądzie. Ty jego o ten śpiewnik nie proś. Ja Ciebie nauczę, czort. No, to będzie tak: "O mój żesz ty rozmarynie, zaś ty się dla mnie rozwijaj!..."
OdpowiedzUsuńZara se wyguglam resztę. Wszak podobno, jak nie ma Cię na naszej klasie, znaczy , że nie żyjesz, a jak nie ma czegoś w guglach, znaczy, że nie istnieje w ogóle hehe ;)
OdpowiedzUsuńA Twoja Duża Sis ma chore gardełko i zostaje w domku juz do samiuśkich świąt :)))
OdpowiedzUsuńGardełko boli:(. mam nadzieje,ze przejdzie predko.
Buźka Sis:**
Pozwolicie, że się dosiądę do tych pyszności... i zdarowia!
OdpowiedzUsuńHmmm Siostro!---> Masz Ci tutaj kocyk, o skarpetkach nie zapomnij, a ja lecę poczynić syrop z cebuli. Jakby nie było - nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło - masz więcej czasu na blogowanie i pichcenie ;) Chyba wolę widzieć szklankę w połowie pełną niż pustą - mimo wszystko. Zdrówka! Całuję w czółko ;)*
OdpowiedzUsuńGutku---> siadaj, siadaj bez krępacji! Niech tylko Rolnik się ciut przesunie, bo się rozsiadł na dwóch miejscach. No i częstuj się. Jak to mówią: "gość w dom... itd." ;)
gość w dom ... dom z dymem... tak mawiają... :)))
OdpowiedzUsuńA właśnie! Dobrze żeś przypomniał - w piecu miałam napalić, bo coś zimno. A Wy nic nie mówicie i w kurtkach siedzicie ;)
OdpowiedzUsuńJa już dzisiaj przywykłem, żeby w kurtce siedzieć...
OdpowiedzUsuńNo tak! - wieś :) Zahartujesz się przynajmniej i cię w gardle nie będzie drapać, jak tej tutaj wyżej Siostrze ;)
OdpowiedzUsuńW gardle trochę drapie... ale nie wiem czy to od mrozu czy od rozgrzewania...
OdpowiedzUsuńDrapie, bo sucho - Rolnik śliwowincją polał - no to siup w ten dziób! ;))
OdpowiedzUsuńNic tam się nie rozsiadł tylko zydelek wąskowaty jakiś; wybrakowany albo chiński... O, gózdek... Polewa ktoś? Bo i mnie coś w gardle drapie.
OdpowiedzUsuńDobra, dobra! Za wąski! Było wystrugać większy, a nie taką mizerię przynosić, o!
OdpowiedzUsuńToż zastany, tutejszy. Gdzie ja by z zydelkiem po wiosce latałem! Nie zawracać mnie tu zyd... gitary znaczy się. Polewoj, gdyż wirus zaatakowywowuje!
OdpowiedzUsuńNo, nie sucho... Dobra ja zmarznięty to na zapiecku siędę...
OdpowiedzUsuńtylko polewajcie równo!
OdpowiedzUsuńRolnik, zydel tutejszy, boś go sam przywlókł ostatnim razem. Nawet Twoja poduszka jeszcze na nim jest - widzisz?! Ta w pszczółki. Dobra! ale my nie tu pierdu pitu będziem uskuteczniać, tylko polewamy! Bo się Gutek niecierpliwi. Rozgrzać się chłopina chciał, a my deliberujemy, nad Twoją - za przeproszeniem - szerokością rzyci.
OdpowiedzUsuńo masz, sama ludzi po kątach rozstawia, a do kredensika nie śpieszy się. Toż wirus na nas i gangrena. A zydelek nie mój. Mój był w muchomorki. Co tam masz, bo tu my ci zaraz zejdziem z niecierpliwości. No, prędziuśko! Robert, wyłaź zza pieca, szkło idzie! :D
OdpowiedzUsuńJakieś nalewki babuni widzę i ten Twój samogończyk, co to żeś go w tajemnicy pędził.
OdpowiedzUsuńZapodawaj. Ooo mój ty roozmaaryyynieee!
OdpowiedzUsuńRooooooozwijajjjjjj sieeeeeeeeeeeeeeę!
OdpowiedzUsuńper Gutek wolę... już po brudziu jesteśmy! wylazłem...
OdpowiedzUsuńW samą porę! Bo zaczynamy właśnie wyć do księżyca ;) Grażki tylko brakuje ;)
OdpowiedzUsuńNu, da i budzie, Gutku. Gzie ta Grazka. Ot, baby. Zamaniło się, że szkło nie za czyste i do studni poszła. A obrusem by przetarła, i by byłoby.
OdpowiedzUsuńPorządna baba z niej - nie ma co! Nawet za mnie sprząta. Aaaa właśnie! Przeca ja miałam chłodnicę umyć i za kapustę się wziąć! Siedźcie sobie, czujcie się jak u siebie - tutaj kluczyk od barku daję. Ja muszę wstać skoro świt, bo robota czeka. Tymczasem!
OdpowiedzUsuńno to ja rozchodniaka... bo jutro (dziś) ciężki dzionek...
OdpowiedzUsuńi ja do dom wracam, od rana deski heblować trzeba. No, po calaku i w drogę. Aby nam się!
OdpowiedzUsuńSiostra moja kochana, ja to tak samo widzę jak Ty :)) O skarpetkach pamiętam i kocyku toże :) Syropu z cebuli nie mam,ale mleczko z czosnyczkiem owszem:))
OdpowiedzUsuńPrzytulam :***
No i poszli! Siostra, czosnyczek też dobry. Ale jeszcze miodkiem posłodź :) Ściskam ciepło :)
OdpowiedzUsuńjak sobie pse Pani zyczy :)
OdpowiedzUsuńNo to nie opróżniaj szkiełka do dna, a ja wezmę ze sobą czekoladę ;)
OdpowiedzUsuńCześć! jeszcze mnie tu nie było... ani takich blin/blinów jeszcze nie jadłam, echs...
OdpowiedzUsuńNooo! To najwyższa pora na odwiedziny! A potem na bliny :))
OdpowiedzUsuńA robiłam, robiłam:))
OdpowiedzUsuńPatrz, że dopiero teraz zakapowałam, że masz nowy blog :D
Lepiej późno niż wcale ;)))
OdpowiedzUsuńaj! widzę, że mię nieźle węch przyprowadził. wchodzę w to. i w toaścik też chętnie. w końcu jestem ze wschodu:-)
OdpowiedzUsuńHie, hie! ;) No to siup - za wschód ;)
OdpowiedzUsuńJeju, jak tu impreza była... No, przy czymś takim to i ja bym poimprezowała... Opis wyborny... Nigdy jeszcze nie jadłam.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam CIe serdecznie:)
Dzięki, dzięki! Wtedy szczególnie lubię obiad w domu :)
OdpowiedzUsuńpozdr!
Oczku, jakos nie widzialm tego wpisu, a ten noz jest boski!!!
OdpowiedzUsuńa bliny, rety i Ty tez o nich :D
A ten nóż...! Ten nóż nie jedną historię o jedzeniu mógłby opowiedzieć ;)
OdpowiedzUsuńBrak mi slow nt. tego noza, jest tak wspanialy ksztaltem... Wiesz, strasznie zaluje ze "gadzety" z domu mojej babci sa nie do odzyskania :(
OdpowiedzUsuń:**
Kształt wyżłobiły mu lata użytku :) Ja z babcinych gadżetów mam młynek do kawy - drewniany na korbkę i trochę piszczący przy mieleniu. Lubię go :)
OdpowiedzUsuńNo tak Oczku i wlasnie w owym braku fragmentu ostrza tajamnica... :-)
OdpowiedzUsuńSiem zgodzem, psze paniusi ;)
OdpowiedzUsuń