czwartek, 31 grudnia 2009

Czas na początek

A gdyby tak wczorajszy kawowy sos nie zjeść do końca z ciastem i domieszać ociupinę więcej mąki ziemniaczanej? Zrobi się z tego niezły kisiel :) Którego można zjeść, polawszy uprzednio likierem czekoladowym, tudzież polewą z rozpuszczonej czekolady – biała mi się widzi. Albo zredukować wodę i dolać mleko – zrobi się budyń. A może jeszcze inaczej? – mały rzut żelatyny i galaretka jak ta lala, albo śmietankę jeszcze i panna wyjdzie. Będę eksperymentować. Na razie poprzestaję na mało zwartym (bo nie dorzuciłam więcej ziemniaczanki) kisielku z zastygniętego sosu :)



A wczoraj pan listonosz przyniósł mi paczkę :) Kochany Mikołaju*, dziękuję :)* Naprawdę już zaczynałam wierzyć, że tym razem nie zasłużyłam na prezent.



Bo jedyne co mogę powiedzieć o właśnie mijającym roku to przede wszystkim to, że czuję ulgę, mając w świadomości, że on właśnie finiszuje. To nie był dobry rok – bilans strat zdecydowanie przewyższył jakiekolwiek zyski. Nie, to nie tak, że było tylko źle. Wszak kilka postanowień się urzeczywistniło: upiekłam urodzinowego torta, po raz pierwszy zmierzyłam się z rolowaniem sushi (to raczej kwadraty wyszły, ale też było dobre)**, no i piekłam chleby na zakwasie. Wprawdzie Bliźniaka już nie ma, bo spoczął bez mojej wiedzy i przyzwolenia w koszu na śmieci (uczcijmy to minutą ciszy), ale nie boję się już ani zabawy z drożdżami, ani zakwasem. I myślę sobie po cichu, że może Lipkowa Matuszka znowu się kiedyś rozklonuje ;) Więcej postanowień nie pamiętam, bo wypisałam je rok temu na Historiach, które też skończyły żywot i nie mam już jak rzucić okiem na literki. Towarzysko też było sympatycznie – wszak do grona naocznego poznania Lipki i Princess dołączyły Siostra zwana Dużą, tudzież Uśmiechniętą ;), Małgoś, Ptasia i Felicja. Miło mi było Was poznać :) A to jeszcze nie koniec, bo niedługo szykuje się niezły babiniec :D
Bilans strat? Przede wszystkim przewaga łez nad uśmiechami, zawiedzone nadzieje, rozczarowanie sobą i lekki strach o nową przyszłość. A poza tym wszystkim - koniec Historii Kuchennych i Kosy w talerzu. Całe szczęście więcej złego już w tym roku się nie wydarzy, bo za kilka godzin odkreślę go grubą krechą, uff! A potem będzie styczeń, a on akurat jawi się bardzo sympatycznie i tchnie nadzieją, że od teraz będzie już lepiej i dojrzalej. Ten sylwester będzie zupełnym przeciwieństwem mijającego roku: spokojny, krótki i bez niespodzianek. Z głębokim oddechem wzniosę więc toast białym winem*** za to, że zły rok się kończy, a pełen nadziei rok następny - zaczyna.

Wam też życzę, aby Nowy Rok był lepszy od mijającego. Bawcie się dobrze, a potem gotujcie, pieczcie, smażcie i pitraście, i dzielcie się smakiem – smakiem życia też :)



A co na to Lec? ---> "Wszystko mija, nawet najdłuższa żmija."


* czerwony płaszcz i brodę wdziała Ewelosa :))) Jeszcze raz buziaki, takie prezenty hand- made lubię najbardziej, a jak są kulinarne, to już w ogóle miodzio :)))
** i jak dotąd jedyny , ale mam wszystko w szafce do produkcji – oprócz łosia i awokado, rzecz jasna, więc to jeszcze nie koniec
*** nieśmiertelne ruskoje igristoje poszło w odstawkę haha, bo****
**** odmiana nawet w rodzaju wznoszonego toastu jest potrzebna, a poza tym dałam się omamić etykiecie. Zupełnie jak dziecko – to nic, że wino może okazać się sikaczem, najważniejsze, że jest KOT! ;) A poza tym wino w ostatecznym rozrachunku nawet jeśli nie podejdzie i tak będzie mniejszym rozczarowaniem niż ten nieszczęsny 2009 ;) No to siup w ten głupi dziób!


środa, 30 grudnia 2009

Mała czarna na nowo odkryta (i odrobina prywaty)


"Poszedłem za nim do maleńkiej kuchni i stanąłem w progu. Salvador położył pistolet na zlewie i dorzucając starych papierów i kartonu, rozpalił ogień pod jedną z fajerek. Wyciągnął słoik kawy i spojrzał na mnie pytająco.
- Nie, dziękuję.
- Uprzedzam, że to jedyna dobra rzecz, jaką posiadam.
- W takim razie poproszę.
Salvador nalał wody z dzbanka do ekspresu, wsypał do niego dwie czubate łyżki kawy i postawił ekspres na ogniu. (...)
- Jak się miewa pani Marlasca?
- Wydaje mi się, że tęskni za panem – zaryzykowałem.
(...) Salvador uśmiechnął się. Był to uśmiech gorzki i czarny jak kawa, która zaczynała bulgotać. Salvador wciągnął jej zapach. (...) Podał mi filiżankę i zlustrował mnie spojrzeniem od stóp do głów."*


Drogą kupna okazyjnie i zupełnie niespodziewanie nabyłam małe kawiarniane cudo. Tak się szczęśliwie złożyło, że było w promocji, więc mikołajka zrobiła sobie prezent :)



Testuję rzeczone ustrojstwo ponad tydzień i bawi mnie to niepomiernie :) Ta cała otoczka, że najpierw szybkim bzykiem w młynku mieli się ziarnka na pył (niczym kawowe: "w proch się obrócisz" ;)), a potem ta cała reszta: dół – woda, środek – pył**, góra – kawa, wersja ostateczna, uprzednio wybulgotana :)

Wszystko pięknie i smacznie - gdyby nie mała drobnostka. Młynek elektryczny zrobił psikusa, wziął się i spalił. Tym samym, po ekscesach odszedł na emeryturę. Przyznać mu trzeba, że zasłużoną, po 24 latach pracy. Tylko co ma powiedzieć o sobie ten staruszek, który pamięta znacznie odleglejsze czasy?




Wracając do małej czarnej - wzięłam sobie do serca rady Dużej Siostry i ostatnio kuchnia zaserwowała kawę piernikową. To proste: do pyłu dorzuciłam przyprawę piernikową, a dalej jak to zwykle leci: gaz, wrzenie, bulgotanie, kawa właściwa. Smakowało idealnie***, nie wspominając o słodkim zapachu. Czułam się jakbym bardziej piła czekoladę, a nie kawę ;) Nie umniejszając tej drugiej – rzecz jasna. Jestem kontenta! :) I chyba lubię kawę ;)



A co na to Lec? ---> "Na początku było Słowo, a na końcu Frazes."


** Carlos Ruiz Zafon - "Gra Anioła"
** i szczypta soli – uwierzyłam, że wzbogaca aromat ;)
*** jeżeli ideał jest możliwy do osiągnięcia
UWAGA! TERAZ PRYWATA! ;)

Dzisiaj mam coś specjalnego dla właśnie urodzinującej się Princi. Ponieważ, Droga Solenizantko lubujesz się w różu (brrr ;)P), specjalnie dla Ciebie – ciasto różowe! A do tego sosik kawowy , bo i czarną też nie gardzisz. Sto lat! (albo więcej), dużo uśmiechu, żadnych kłopotów, mnóstwa kasiorki i spełnienia marzeń :)***



Ciasto różowe:
5 jajc trzeba zamieszać na koglowate zjednoczenie ze szklanicą cukru. Potem dorzucić szklanicę mąki, 1,5 łyżeczki proszku do pieczenia, 3 czerwone kisielki (primo: smaki można mieszać, byleby wszystkie były pożądanego koloru; secundo: jeżeli są z cukrem, można nieco uszczuplić cukru merdanego z jajcami) i ok. 3/4 szklanki oleju. Zamieszać, zjednoczyć (jeżeli za gęste można dolać nieco wody mineralnej, jest szansa, że ciacho zrobi się puchate) i do piekła na ok. 40 minut w 180 stopniach.

Sosik kawowy: (przepis tutaj, oczko mniej więcej zrobiło z połowy porcji)
Filiżanka kawoszki w towarzystwie (mała zmiana w stosunku do przepisu) solidnej łyżki likieru czekoladowego ogrzała się na gazie w kubku wraz z ćwierci szklanicy cukru. Łyżka mąki ziemniaczanej rozpuściła się w ok. ćwierci szklanicy zimnej wody i chlup do kawy. Ognista chwila sprawia, że sos gęstnieje, a potem już tylko leniwie spływa po różowym :)


poniedziałek, 28 grudnia 2009

Korzennie, odżywczo, świątecznie.

Święta upłynęły w towarzystwie Ryszarda*. Opowiadał mi o Imperium, a ja z niemałym zainteresowaniem chłonęłam opowieści o wysychającym Jeziorze Aralskim, cmentarzysku statków i ciężkim życiu ludzi w Mujnaku, o trudach budowy i przepychu Cerkwi Chrystusa Zbawiciela w Moskwie, która na rozkaz Stalina została z nie mniejszym trudem zburzona i zamieniona na miejski basen, produkcji koniaku w Gruzji i o korytarzach we mgle w czasie wielkich mrozów w Jakucku.

Fascynujące! A wczoraj na Polonii trafił mi się program o Buriacji. W tej krainie blisko sąsiadującej z Bajkałem mieszają się ze sobą kultura: Rosji, Chin i Mongolii, żyje tam też mnóstwo potomków ówczesnych polskich zesłańców. Aby dojechać z Moskwy do Ułan – Ude trzeba spędzić w pociągu Kolei Transsyberyjskiej trzy i pół dnia, przejechać 5609 kilometrów i przekroczyć 5 stref czasowych.
Przynajmniej tyle ciekawego było pomiędzy obżarstwem i nicnierobieniem.

1. Korzennie i aromatycznie - grzaniec.
Jak mawia Jacques Pepin – do gotowania potrzebna jest cała butelka wina – jeden kieliszek do potrawy, reszta dla kucharza. Z Najlepszą posłuchałyśmy pana i podczas przygotowywania tego i owego zrobiłyśmy sobie grzańca z czerwonego wina. Zainspirowało mnie Białe nad Czerwonym.
Wlałam do rondla czerwone, dorzuciłam goździki, skórkę pomarańczową z obieranych właśnie pomarańczy, które poszły na sok, dużo miodu, szczyptę imbiru i cynamon – niestety też mielony (pierwotnie chciałam korę, ale nie miałam akurat rzeczonej na stanie). A na koniec jeszcze nieco świeżo wyciśniętego soku z pomarańczki. Wyszło... pyszne! Najlepsza powiedziała, że aż szkoda pić, bo takie smaczne i aromatyczne.


2. Odżywczo i zdrowo - sok pomarańczowo - karotowy.
Po winnym zaromatyzowaniu przeszłyśmy gładko do produkcji czegoś zdrowo – odżywczego. Sok pomarańczowo – karotowy na Boże Narodzenie to już prawie jak tradycja, nieprzerwanie od jakiś... 12 – 15 lat, czyli tyle, ile Najlepsza ma w posiadaniu książkę "Przepisy Czytelników Poradnika Domowego – zima". Potrzeba 8 litrów wody. 6 zagotowuje się z pół kilogramem cukru i studzi. Pozostałe 2 literki dostają 100g cukru, 0,5 kg startej naocznie karoty i 3 duże, obrane, pozbawione albedo i w stanie cząstkowym pomarańczki i trochę skórki pomarańczowej. Wszystko trafia na podniety ogniowe i gotuje się jakieś 2 godzinki. Potem się studzi po uprzednim wyrzuceniu skórek i miksuje. A na koniec miesza z owymi 6 litrami słodkiej przegotowanej wody i doprawia sokiem z cytryny. I do chłodnicy! Mnami! :)




3. Świątecznie i bogato - kompot wigilijny, czyli pan de luxe ;)
Przedświąteczna paczka mikołajkowa, którą Starszy dostał z pracy, kryła w koszyku półkilogramowe opakowanie suszonych owoców. Natchnęły mnie one na kompot wigilijny. Przejrzałam zeszłoroczne przepisy i zrobiłam kompilację na modłę oczka. Kompot, zważywszy na bogactwo suszu, wyszedł w wersji de lux. Suszone: jabłka, gruszki, morele, daktyle, figi, żurawinka, rodzynki, kawałek kłącza imbiru, skórka pomarańczowa, świeża pomarańczka w cząstkach i pokawałkowane ze skórką jabłko zostało zalane wodą i zaczęło się w sobie gotować. Dla poprawy atmosfery dobrego smaku całe towarzystwo dostało jeszcze liść laurowy, ziele angielskie i garść goździków (które po ok. połowie czasu gotowania zostały wyłowione). I zmętniło szczyptą cynamonu.** A potem wszystko zasłodziło się jeszcze miodkiem. Cieplutki, dopiero co ugotowany pan de lux przekonał mnie ostatecznie, że z tym kompotem to był jednak dobry pomysł. Jak sięgam pamięcią i wiedzą – stał na stole wigilijnym pierwszy raz w ogóle. Tym bardziej podkreślił, że to święta zimowe. Tylko śnieg nie był łaskaw się zjawić za oknem. Ta zieleń przy szklance, to cóż... hmm zimowy śnieg w wersji przezroczystej zwanym też śniegiem, który dawno stopniał i nie zostawił po sobie żadnych śladów.***




A co na to Lec? ---> "To sztuka! Tyle postaci na scenie ma materiał do gadania o tym, że autor nie ma nic do powiedzenia."

* Ryszard Kapuściński – "Imperium"
** bo kory cynamonowej wciąż nie miałam na stanie i nie mam nadal
*** zupełnie jak zbrodniarz doskonały ;)

Kuchnia Świąteczna i Noworoczna 01.XII.2009 - 05.I.2010

niedziela, 27 grudnia 2009

Kogo czas tyka wskazówką?

Ukułam teorię, że czas bywa złośliwy. Pędzi wtedy, kiedy brak nam tchu, a spaceruje, właśnie wtedy, gdy powinien przyspieszyć. Święta zawsze przeciekały przez palce - nim się zaczęły, już zamykały za sobą drzwi po gościnie, nie zdążały nawet się rozsiąść dobrze w fotelu. A teraz? Były jak nudne i niepożądane towarzystwo, które kłuje cię wskazówką powolnego czasu. Patrzysz na zegarek, masz wrażenie, że minęła wieczność, a tarcza wyrokuje, że to dopiero pół dnia. Obudź się ze snu zimowego, czasie! - pośpiesz się! - bo spieszno mi do stycznia!

A co na to Lec? ---> "Czas zabija datownikiem."




Von – von, indyk i świąteczna żurawinka

Von - trupka tym razem zmieniła obiekt zainteresowań z kluch na indyka. Chciała trochę zmian, przychyliłam się do prośby wkrótce po tym, kiedy znalazłam przepis w gazecie*. No i zrobił się z tego wszystkiego niezły pasztet! Indyk – nie wiem wobec jakiej idei – dał się pokroić a potem rzucić w objęcia rozgrzanej i gotowej do działania oliwy. Zaraz za nim poszła w ogień patelenny cebulina, zęby czosnkowe i suszony tymianek. A potem na wszystko chlusnęła woda. Czy indyk spodziewał się, że będą go dusić pół godziny? Być może, na pewno jednak nie miał pojęcia, że kiedy będzie już prawie miękki do towarzystwa dostanie pokawałkowaną von – von. Potem sól i pieprznięty jeszcze zaszczyciły towarzystwem. Aż tu nagle! – ogień podrondlowy gaśnie i bez pardonu wpada pokrojona kajzerka i moknie chłonąc resztkę wywaru. Ale to co się działo potem – brrr, aż mną wstrząsa – biedna von – von. No bo, wyobraźcie sobie, że i indyk i rzeczona i kajzerka też – zostały przemielone przez maszynkę. I nawet sama bez zmrużenia dokonałam tego okrutnego czynu! Taka zła jestem! Do masy doskoczyły 2 jajca, jeszcze trochę suszonego tymianku, żurawinka, rozpuszczone do granic możliwości masło i mielony imbir. Za wszystko wzięły się jeszcze widełki miksera, a dokonując zamieszania na zjednoczenie oddały masę w ramy wysmarowanej i obsypanej bułką tartą blaszki, a ta bez pardonu wskoczyła do piekła na ok. godzinę w ukropie 200 stopni.
No i niezły pasztet się zrobił po tym ambarasie! Jestem dumna, bo primo: dokonałam dzieła samodzielnie, secundo: wykonane samodzielnie dzieło smakowało nie tylko mi :) Tymczasem: było, ale się skończyło. Zjadło w sensie, ale nic straconego, jeszcze do testowania został przepis nr 2!

Lista płac (według kolejności pojawienia się na scenie):
1/2 kg golonki(nogi) z indyka bez kości
oliwa
cebula
czosnek
suszony tymianek
35 dag wątróbki
kajzerka
sól
pieprz
2 jajka
suszona żurawina
1/4 kostki masła (rozpuszczone)
mielony imbir
masło i bułka tarta do wysmarowania małej keksówki


* jakieś Naj, czy coś w ten deseń – o dzięki Ci, Najlepsza!

Kuchnia Świąteczna i Noworoczna 01.XII.2009 - 05.I.2010

piątek, 25 grudnia 2009

Trochę cukru

Kiedy dopada gorycz, trzeba słodzić, słodzić mocno, słodzić bardzo, byleby zagłuszyć nieprzyjemny posmak. Ciasto? Dobra rzecz na podły humor, niezbędna zaś na święta.

Po pierwsze: Boskie seksowne sprofanowane kawą

Skład ten co zawsze, czyli ciasto na piątkę z plusem, wykonanie to samo jak tutaj z małym wyjątkiem – zamiast profanacji spierniczoną przyprawą nastąpiło doprawienie zaparzoną kawą (ilość jej uzależniona jest od tego, jak bardzo kawa ma przebijać smakowo przez czekoladę). U mnie wpadło pół filiżanki zaparzone z dwóch solidnych łyżeczek. Po raz kolejny stwierdzam, że profanacje seksownego wychodzą tylko na dobre :) Dość elastyczna smakowo bestia z tego brownies.



Po drugie: Senny sernik, czyli Poduszkowiec.

Miał swoje pięć minut na blogach jakiś rok temu. Sama wówczas też się na niego dałam skusić. Ale jak pokazałam ostatnio zdjęcia rzeczonego Najlepszej – nie było odwołania. Poduszkowiec musi być tu i teraz.... i basta! Cóż było począć?– upiekło się nam!

Za Grumkami
Ciasto:
5 jajek
220 g maki
180 g cukru
1 łyżeczka proszku do pieczenia
125 ml oleju
3 łyżki gorzkiego kakao
125 ml wody

Masa serowa:
500 g quark-u (był prawie 1 kg sera wiaderkowego)
1 opakowanie budyniu waniliowego ( w proszku)
100 g cukru

Rozdzielić jajka. Żółtka ubić na puszysta pianę, dodać polowe cukru, olej i wodę. Białko ubić z pozostałą częścią cukru na sztywna pianę i wmieszać do żółtkowej masy. Przesiać mąkę, kakao i proszek do pieczenia do reszty, przemieszać. Blachę posmarować tłuszczem lub wyłożyć papierem, wylać na nią ciasto i równomiernie wygładzić. Masę serową przełożyć do woreczka, uciąć róg i wyciskać na kakaowe ciasto tworząc kwadraty. Piec w nagrzanym do 180 st. piekarniku, ok. 30-35 min. Ciężka masa serowa opadnie na dół, ciasto kakaowe się uniesie, tworząc w ten sposób "poduszki".




Po trzecie: Mak pod gwiazdami, czyli "Misiek mówi, że bez makowca nie ma świąt".

Makowców nie tykam prawie wcale, mogą dla mnie nie istnieć, za to brat nie wyobraża sobie bez rzeczonego świąt. Mi wystarczy barszczyk z uszkami i śledzik w oleju z cebulką – tylko tyle i już jestem kontenta.

Ciasto pół - kruche:
ok ½ kg mąki
½ kostki stopionej margaryny
1 szklanica cukru
3 jajca
2 łyżeczki proszku do pieczenia
2 łyżki śmietany

Wszystko się zagniata, schładza, wałkuje i trafia na blaszkę. Piecze dopiero z masą makową.

Część bogata, zwana makową:
Suchy mak (pół kilo) najpierw trzeba sparzyć wrzątkiem, potem przekręcić co najmniej dwa razy przez maszynkę (ale trzy razy jest bardziej pożądane) , potem wymieszać z jajcem i żółtkiem, cukrem, bakaliami (rodzynki, italiańskie – takie tam bzdety), olejkiem migdałowym, stopionym masłem, skórką pomarańczową (może być kandyzowana lub scukrzona), miodem i startym naocznie jabłkiem – proporcje oczywiście na oko i wedle własnego smaku. Trzeba próbować. Część można później podebrać do kluch.

Taki mak ląduje na kruchym spodzie – bez wcześniejszego pieczenia, a na wierzchu pojawia się z tegoż ciasta jeszcze kratka. Tym razem jednak oczko dostało przebłysku i zdecydowało za Najlepszą, że ciasto na kratkę można wymieszać z odrobiną makowej masy i na wierzchu powycinać gwiazdy, a potem je obsmarować jajcem jeszcze. Włala! Pieczenie – ok. 45 minut w 180 piekielnych stopniach.




Po czwarte: zżerająca zazdrość, czyli ciastka.

Tuż przed świętami Betsi i Małgoś uruchomiły w swoich kuchniach małe fabryki specjalizujące się w ciastkach. Pozazdrościłam i kiedy z części nadmakowej, czyli niedoszłej kratki, a ostatecznej gwiaździstej został nadmiar ciasta, zarządziłam: "nie wyrzucamy - robimy ciastka" No i wyszło jakieś... marne 30 sztuk. Piekły się max 15 minut w 180 stopniach, do lekkiego zrumienienia. Tym oto sposobem ciastka mam i ja! Ha! (i nawet można je zawiesić na choinkę :))


A co na to Lec? ---> "Podaję wam gorzkie pigułki w słodkim lukrze. Pigułki są nieszkodliwe, trucizna jest w tej słodyczy."



Kuchnia Świąteczna i Noworoczna 01.XII.2009 - 05.I.2010

czwartek, 24 grudnia 2009

Kryptonim "święta"

Zakrojona na szeroką skalę akcja pod jakże tajemniczym kryptonimem "Święta" już prawie na finiszu. Sprawdźmy zatem jak rzecz ma się od kuchni. Otóż tutaj jest nawet lepiej niż dobrze – plan wypełniony, potrawy odhaczone. Uszy marzną już od jakiegoś czasu w zamrażalniku, do nich dwa dni temu dołączyły pierogi z kapustą i grzybami. Galareta zwana studzieniną też drży w chłodnicy. Śledzik z cebulką pływa sobie w słoiku z olejem, a niebawem na szerokie wody oleju patelennie wypłynie pan karp. Buraczki poniosły krwawą ofiarę soku w imieniu barszczu. A indyk z żurawiną trafił do piekła spełniając w ten sposób marzenie o pasztecie. Od dawna czekają już szyny i upieczona rolada z boczku. Na suchość w gardle leje się strumieniami sok pomarańczowo – karotowy świeżo warzony i kompot wigilijny aromatyczny i bogaty w suszone dobra wszelakie. A żeby wszystkim było słodko z piekła wyszedł wczoraj najlepszy pod gwiazdami makowiec Najlepszej, senny sernik i bosko sprofanowane seksowne. A po chwili ujrzeliśmy gwiazdy. Dzisiaj zaś czekamy na tę jedyną. Tylko młynek się zawziął, uwziął i po 24 latach pracy wziął i się spalił. Witaj więc ręczny antyczny młynku! Szkoda, że gwiazdor nie zdąży już wrzucić pod pachnącą życiem choinkę nowego modelu, cóż... skoro życie nie jest kolorowe, to chociaż bombki nadrabiają barwami.





Z tego tu miejsca składam Wam życzenia, aby to były najlepsze ze wszystkich dotąd świąt. Moje najlepsze były 2 lata temu i teraz wracam myślami z sentymentem i łezką w oku.
Niech będzie wesoło, ale spokojnie, rodzinnie, smacznie i przyjemnie. Wesołych!


A co na to Lec? ---> "Dziurę w myśli trudno zatkać rzeczywistością."

czwartek, 17 grudnia 2009

Jeszcze chwila, jeszcze moment :)

Do uszu doszły słuchy, że przed świętami w nawale pracy niezły bigos się zrobił – śliwki też w to niepostrzeżenie wmieszali.





I niby wszystko gra i pyrka, tylko mandaryna jakaś taka kwaśna – cały czas duma nad tym, że jej nie chcą do soku pomarańczowego, który to na dniach ruszy z produkcją.



A gwiazda się zbliża nieubłaganie – jeszcze tylko tydzień i zaświeci. Tymczasem spadł śnieg.




A co na to Lec? ---> "I ja mam chwile filozoficznej zadumy. Staję sobie na moście nad Wisłą, od czasu do czasu spluwam na fale i myślę przy tym: Panta rhei."

wtorek, 15 grudnia 2009

Babcia Michalina i znak... firmowy ;)

Kiedy w domu pojawiają się bliny, to znaczy, że jest święto ;) I niekoniecznie jakieś kalendarzowe, jubileuszowe czy co tam jeszcze. Tak po prostu – zwyczajnie: święto smaku :) Bliny Babci Michaliny to niczym znak firmowy rodziny A. Robiła je prababcia, potem babcia, czyli mama Starszego, teraz – od wielu lat, od kiedy babci już nie ma – robi je Najlepsza. Prababcia przywiozła przepis ze sobą spod Wilna. Przez lata przepis zmieniał się pod względem użycia mąki – kiedyś była to zwykła żytnia, potem tylko pszenna. Teraz jest to mieszanka: żytniej bądź gryczanej z pszenną. To właśnie dzięki nim wychodzą takie fajne dziury :)



Samo ciasto jednak nie jest typowo mączne – pyry też się w nim znajdą. Najlepsza nigdy nie robiła go trzymając się kurczowo przepisu, bo takowego nigdy nie było. Za każdym razem wszystko jest na oko. Zatem ok. 1 kilogram pyr najpierw ściera się na tarce jak na placki ziemniaczane, a potem miesza z około 6 – 7 łyżkami mąki, 2 jajcami, ok. 1,5 szklanicy kefiru tudzież innej maślanki, soli do smaku i dorzuca nieco sody oczyszczonej. Cała mieszanka ma przybrać konsystencję ciasta naleśnikowego, co by dobrze rozlewało się na picielni. Picielni, czyli patelni. Babcia miała jedną taką, starą ciężką patelnię przeznaczoną tylko na bliny. Nigdy nie myła jej detergentami, tylko czyściła na sucho papierem. Zaś bliny na rzeczonej nie były smażone na żadnym tam oleju – na widelcu wbity był kawałek słoniny. Ową słoniną babcia jeździła po patelni i nalewała ciasto. I smażyła bliny.

Potem przychodził czas na maczałkę – pyszny, zawiesisty sos mleczny z boczkiem. Cały literek mleka babcia najpierw zagotowywała, a potem mieszała z rozrobioną w odrobinie zimnego mleka taką ilością mąki, aby powstał odpowiednio zagęszczony sos. W sosie zaś lądowały wcześniej usmażone skwarki z ok. pół kilograma boczku. A potem już tylko konsumpcja – rwane bądź krojone kawałki blinowych naleśników zatapiały się w maczałce, a potem w buzi. Ambrozja! Będziemy niedługo znowu obiadać :)



Aha! Maczałka świetnie nadaje się na sos do kluch. Zresztą popatrzcie jak z tym jest na Paście :)


A co na to Lec? ---> "Wszystko jest jadłospisem czasu."
_________________________


Wprawdzie to bardziej litewskie niż rosyjskie, no ale przede wszystkim w Rosji bliny jadają :)





najlepsze 2009

niedziela, 13 grudnia 2009

Niedzielny Kawosz

Tak właściwie mogłabym bez niej żyć. Nie budzi mnie, nie stawia do pionu, nie przypomina o swoim braku. Gdyby jej nie było – tragedii też by nie było. Ale przyznać mi trzeba, że i zaletę też jakąś posiada (która w zasadzie jeszcze z półtora roku temu była wadą). Smak! Wydawał mi się kiedyś absolutnie nie akceptowalny, tym samym nie pijalny. Potem jakoś tak wyszło dziwacznie, że teraz czasem sobie siorbnę z kubka tudzież z innej filiżanki. Taki ze mnie okazjonalny kawosz - niedzielny ;) Ale przynajmniej już nie twierdzę, że kawa nie ma racji bytu – wręcz przeciwnie, szukam kawowych smaków: czasem w makaronie, czasem w deserach, a czasem w kubku. O właśnie! Ciasto na ten przykład – samowolna przeróbka domowego przepisu z zeszytu Najlepszej na "Piernik Gienia". Zamiast przyprawy piernikowej i dżemu – pojawiła się kawa. I tym oto sposobem narodził się „Kawosz Niedzielny”. To było proste – na początek suche: 2,5 szklanicy mąki zmieszało się z 1,5 szklanicy cukru i łyżeczką sody. Potem popełniło mezalians z mokrym: szklanicą mleka, 2 jajcami i pół szklanicy oleju. Podzieliło na dwie części, do jednej doskoczyła zaparzona w 2 łyżkach wody kawa i została zamieszana na zjednoczenie z ciastem. Foremka najpierw przyjęła część kawową, potem część niesprofanowaną i wpadła do piekła na 40 minut w piekielnych 180 stopniach. I po zabawie. Potem tylko kawa z cytryną do posiorbania jeszcze. Tutaj wypadało by mi wspomnieć nieco o niej. Zostałam jej entuzjastką, kiedy na okoliczność wyjazdu na sądny dzień, wpadłam z wizytą do Tukana – mojej niedoszłej sąsiadki z Ptaszarni, aby przy nadarzającej się okazji odwiedzić jej mruczące futra i napić się kawy z kawiarki. Tukan okazał się miłą osobą nie tylko na pogaduchy na gadulcu, ale i oko w oczko. Wszystkie trzy sierście zaprezentowały się z bardzo sympatycznej strony – były dość przymilne i żywotne. Bajdełejem - szkoda, że nie miałam wtedy szklanego oczka ze sobą, bo bym Wam pokazała, jak ciekawie wygląda mała z umaszczeniem tabby. Nic to - może jeszcze będzie okazja. Kawa zaś była rewelacyjna – smaczna i orzeźwiająca. Primo: była parzona w kawiarce (to był mój pierwszy raz) i śmiem twierdzić, że w smaku jest dość podobna do kawy z ekspresu. Nawet zaczęła mi się marzyć owa kawiarka, bo o ekspresie póki co, mogę zapomnieć na dość długo. Secundo: kawa nie dość, że smaczna to i orzeźwiająca za sprawą aromatyzacji jej ziarenek przez cytrynę. Spodobało mi się to na tyle, że teraz parzę swoją własną wariację – wrzucam plasterek i dziabię łyżeczką, czasem po prostu wyciskam sok. Podobno taka z cytryną pomaga na ból głowy. Nie wiem – nie miałam jeszcze okazji przetestować, wiem natomiast, że w takiej kombinacji okrutnie mi odpowiada na tyle, że zapomniałam już o tym, że pijałam kawę z mlekiem ;) Tymczasem nie zapominam, że marzę o kawiarce :)





A co na to Lec? ---> "Dwa czarne charaktery, a jak odmiennej barwy."




Majeczko - dziękujemy :)

piątek, 11 grudnia 2009

Starszy i Dziad, czyli jak to z szynami było

Kto by pomyślał jeszcze z pół roku temu, że na blogu zielone oczko będzie gadać o mięsie? Wydawać by się mogło, że po 10 latach "abstynencji", powrót jest jedynie jakimś chichotem li jedynie. A tu proszę – w Orzechówce smażę von – trobę, w restauracji zamawiam sarnę, a u Lipki kroję jagnięcinę, którą potem bezczelnie i bez zmrużenia nawet – zjadam. Ot tak po prostu! Ażeby tego było mało – na święta planuję pasztet. Tymczasem, nim mu się upiecze – mam co innego. I z dedykacją dodatkowo – dla Rolnika, bo się sam pochwalił, że działa, czyli wędzi – to primo. Secundo: bo rzucił oko na raczkujące Bełkoty. Uwaga! Teraz ja rzucam - mięsem! ;)

Szynki! Najpierw były peklowane przez kilka dni (chyba z tydzień) w chłodzie, aż do piątku wieczór. Marynata składała się z mieszanki: przegotowanej, ostudzonej wody, soli peklowej, czosnku w łupinach (polskiego – od "Dziadka"), ziela angielskiego, liści laurowych, jałowca i pieprzniętego w ziarnkach. Pod koniec doskoczyła jeszcze mieszanka przypraw „marynata staropolska”. W piątek wieczorem szyny zostały opłukane, odsączone, ubrane w siatki* i naszprycowane marynatą (co by nie były po wędzeniu suche) . W sobotę pojechały ze Starszym na działkę do „Dziadka”. Dziadek ów ma szopę, w której wędzi własnoręczne kiełbasy i inne bzdety opalając to głównie wiśnią lub olchą.
O tutaj właśnie Szanowna Wycieczka może obejrzeć szynki w sukienkach – przed wyjazdem na wędzenie.




Uprasza się o wybaczenie – w celach dokumentacyjnych obudzono mnie okrutnie rano – pstrykałam na pół śpiąco. Efekt, jak widać, a raczej, jakiego nie widać. No sorry!
Idziem dalej: wędzenie trwało z jakieś 3 – 4 godziny. Po wędzeniu szyny powiesili w chłodnym miejscu na drążku i zostawili, co by mięso sobie spokojnie, bez stresu stężało.

O! a tutaj szyna już po wędzeniu**, a w oczekiwaniu na konsumpcję – przyznam, że całkiem niezła jest.




A co na to Lec? ---> "Czasem coś kryje się za czymś, przed czym my się kryjemy."


* najpierw zwinięta w rulonik została wpakowana do uciętej butelki plastikowej, a z butelki wskakiwała w sukienkę – tak podobno było prościej ją ubierać. Wierzę na słowo, bo nawet palcem nie tknęłam.
** oprócz szynek, na wędzenie załapał się też boczek – tak bajdełejem.

niedziela, 6 grudnia 2009

Czas pierniczenia

"Ja jestem jak antypowieść; wiesz: czas przeszły, zaprzeszły, przyszły, rzeczy potrzebne i niepotrzebne, wszystko pomieszane, ale wszystko jest. Dawniej myślałam, że to kalectwo, klęska, że przez tę zdolność pamiętania wszystkiego – ważnego i potrzebnego z nieważnym i niepotrzebnym – jestem jak śmietnik, na którym znajdują się rzeczy podarte, zniszczone, na nic nieprzydatne, na którym nic zdrowego nie może się urodzić ani zachować. (...) chciałabym zmienić moje życie i siebie, chciałabym wybierać na nowo, ale mój wybór byłby teraz sto razy trudniejszy, bo mi się pomieszało dobre i złe."*

A co na to Lec? –--> "Czasem trzeba okres między przeszłością a przyszłością przeżywać w jakimś zastępczym czasie gramatycznym."




Seksowne korzenie

Przyznaję się bez bicia – pierwotnie miałam pierniczyć pierniczki. Ale ostatecznie wyszła czekolada. Po pierwsze – bo byłam leniwa, i w związku z tym nie chciało mi się bawić w wycinanki. Po drugie: zabrakło mi do pierniczenia towarzystwa Małego Pana**. Nic straconego – jeszcze będziemy kształtować misie i inne serca. Tymczasem postanowiłam sprofanować seksowne*** przyprawą do piernika. W tym celu po ubiciu 3 jajc z połową szklanicy cukru, odważyłam się (po odważeniu ilości mąki, która w szklance zajmuje 1/3 jej wysokości) dorzucić solidną porcję przyprawy piernikowej. Wszystko wymieszałam na zjednoczenie, by na koniec dorzucić jeszcze rozpuszczoną na parze tabliczkę gorzkiej czekolady z masłem (100g). Znowu zamieszanie i do piekła na 20 min w upiornie gorących 180 stopniach. Na koniec jeszcze tylko polewa – znowu postąpiłam niezbyt wychowawczo i pozwoliłam rozpuścić się na parze drugiej tabliczce gorzkiej czekolady z taką ilością masła tak, aby wspólnie tworzyli coś na kształt odpowiedniego do bycia polewą na cieście. Hmm, moja profanacja wyszła na tyle dobra, że już mam w planach kolejny grzech w stosunku do seksownego. Ale o tym inną razą. Tymczasem się częstują śmiało spierniczonym.

* Anka Kowalska – "Pestka"
** któremu – tak bajdełejem – nie wyszła pogodowa przepowiednia. Mówił, że dzisiaj będzie śnieg "bo Mikołaj przyjedzie na sankach". A tu lipa – deszcz w sensie, miast śniegu.
*** jeżeli jest jeszcze ktoś, kto nie wie, co to seksowne, niech rzuci oczkiem do SSN: Słownika Słów Niezrozumiałych


Kuchnia Świąteczna i Noworoczna 01.XII.2009 - 05.I.2010
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...