sobota, 25 października 2014

Dlaczego warzywnik po sezonie jest przygnębiający?


Dzisiaj na Pasta i Basta napisałam, że w moim warzywniku robi się coraz puściej i smutniej. To prawda, wspomnieniem stały się już grządki pełne buraków, z których powstało kilka litrów botwinki, główki sałaty masłowej, lodowej, cykorii liściowej Palla Rossa i krzaczków rukoli, lodowej rzodkiewki, pęczków zielonej pietruszki, marchewki z wielkimi wiechciami zielonej naci, wysokich słoneczników i pachnących gałązek lubczyku.

To był bardzo fajny, eksperymentalny mój pierwszy sezon z warzywnikiem. Oprócz sukcesów zdarzały się też porażki: spalony przez słońce zielony groszek, zżarta przez gąsienice brukselka, kiepsko wyrośnięty jarmuż, szpinak, który w ogóle nie wzeszedł i zbyt gęsto nasiana brukiew.

Po poczynionych obserwacjach wiem już, że nie powinnam siać w ogóle maciejki, nasturcja w przyszłym roku pojawi się w innym miejscu, a grządki mało nasłonecznione wysieję zupełnie inaczej. I niekoniecznie muszę walczyć ze wszystkimi chwastami ;)




Ewolucja warzywnika ;) Prawda, że ostatnie, posezonowe zdjęcie jest smutne ;)


Teraz po wszystkich zbiorach na ziemi leżą gałązki i inne resztki czekające na uprzątnięcie. W domu natomiast w kartonie czekają marchew i buraki, które skończą w piekarniku, zielona pietruszka natomiast w większej części została poszatkowana i przeznaczona na mrożenie, a pozostała część świetnie spełni się w kolejnym pietruszkowym pesto.

Po lewej: ostatnie zbiory, po prawej: lato i słoneczniki sięgające nieba ;)


Pozostając jeszcze w ogrodniczych klimatach podjechałam dzisiaj na Okęcie na krótkie warsztaty z kompostowania. Odbywały się one dzisiaj i będą jeszcze jutro w kilku wybranych punktach w mieście. Są to ok. 20 minutowe wykłady dla początkujących, z których do domu wrócić można nie tylko z wiedzą, ale z plastikowym kompostownikiem do własnego montażu i aktywatorem do kompostu.


To pilotażowa akcja odbywająca się w ramach Zielonej Warszawy. Może pojawić się na niej każdy, nie obowiązują zapisy, warsztaty są za darmo. Być może (zależnie od frekwencji w ten weekend) ruszy również edycja wiosenna. Tutaj więcej o akcji wraz z wykazem punktów z jutrzejszymi warsztatami.



Czy przydały mi się te warsztaty? Hmmm, powiedzmy, że jestem w tej materii chyba już bardziej zaawansowana, niż początkująca. Miałam jednak okazję „pomacać” gotowy już, przetworzony kompost, więc wiem już, do czego mam dążyć. A poza tym do domu wróciłam z aktywatorem.



A jak Wam minął ogrodniczy sezon? Mieliście duże zbiory, czegoś się nauczyliście, już uprzątnęliście grządki? Chętnie poczytam o Waszych doświadczeniach.






niedziela, 14 września 2014

Rustykalna szarlotka na mące graham z kardamonem


Pomni doświadczeń sprzed dwóch lat, również i w tym roku spodziewaliśmy się klęski urodzaju na naszej jabłonce. Zresztą obfity kwiat wiosną sam to zasugerował. Ostatecznie jednak ilość jabłek na drzewie jest do przejedzenia. I dobrze to, i źle ;)

Dwa lata temu odkryłam cudowny, prosty przepis na szarlotkę u Oli z 2 smaków. Półkruche ciasto, z wilgotnym jabłecznym nadzieniem, szybkie do zrobienia i łatwe do upieczenia. Ten ostatni warunek jest bardzo ważny, zwłaszcza kiedy piekarnik żyje własnym życiem ;)  Już niebawem żegnamy się z wiekową kuchenkową gazową, ale póki co polecam jej tylko „bezpieczne” zadania: ciastka, tarty i ciasta półkruche. Czyli wszystko to, co nie zakończy się spektakularnym zakalcem.

Przepis Oli postanowiłam nieco podrasować. Wymieszałam mąkę pszenną z graham, zamiast cukru białego użyłam nierafinowanego brązowego i zredukowałam jego ilość, oraz dodałam nutę cynamonu i kardamonu. Ciasto wyszło super – lekko słodkie, aromatyczne, no i dzięki mące graham – otrzymało staroświeckiego pazura ;) Na własny użytek ciasto przemianowałam na Rustykalną szarlotkę ;)

Tak swoją drogą – do upieczenia tego ciasta zainspirował mnie pewien placek brzoskwiniowy, który odegrał ważny epizod we właśnie zrecenzowanej na Czytelniczym książce „Ostatni dzień lata”.



Rustykalna szarlotka (inspiracja – Szarlotka z 2smaków Oli Cruz)

300 g mąki pszennej typ 480
200 g mąki graham typ 1850
kostka (200 g) masła
kardamon i cynamon
pół szklanki cukru brązowego nierafinowanego (ciasto jest lekko słodkie, jeżeli lubicie ciasta słodkie proponuję podwoić ilość cukru)
2 łyżeczki proszku do pieczenia
3 jajka
3 łyżki śmietany 18 %
7 dużych (lub więcej) jabłek startych na dużych oczkach

Najpierw w mące roztarłam opuszkami pokrojone w kostkę masło. Następnie wymieszałam z resztą sypkich produktów, a potem dodałam jajka i śmietanę. Wyrobiłam na stolnicy na jednolite ciasto i nierówno podzieliłam na dwie części. Najpierw rozwałkowałam większą część i wyłożyłam nią dno blaszki robiąc rant. Na ciasto rozłożyłam starte jabłka i przykryłam drugą częścią rozwałkowanego ciasta i zalepiłam brzegi. Na koniec, aby powietrze miało jak uciekać – ponakłuwałam wierzch widelcem.
Piekłam 40 minut w 180 stopniach.


niedziela, 31 sierpnia 2014

Krem paprykowy z prażonym słonecznikiem i kilka słów na Międzynarodowy Dzień Blogera


Sezonowa kuchnia ma wiele plusów, ale tym istotnym z ekonomicznego punktu widzenia jest również jej koszt. W sezonie warzywa i owoce nie dość, że są najpyszniejsze, to jeszcze najtańsze.

Taka na ten przykład papryka. Nie pamiętam już, kiedy ostatnio robiłam z niej zupę – krem. Ostatnie zdjęcie w komputerze datowane jest na sierpień 2009 r., więc możliwe, że właśnie wtedy ;) A skoro Pan R. zaczął przebąkiwać, że miałby ochotę zjeść, to mnie do gotowania zupy długo namawiać nie trzeba ;)

Ponieważ trafiła mi się bardzo słodka papryka, postanowiłam przełamać ją nieco porem i świeżym tymiankiem oraz podkręcić prażonym słonecznikiem. Serwuję z pozdrowieniami dla Nieśki z Mówią Weki ;)

Ale zanim przepis – najpierw jeszcze kilka polecanek z okazji Międzynarodowego Dnia Blogera. Oto garść blogów, na które lubię zaglądać i korzystać z ich wiedzy i pomysłów. 
Tak się złożyło, że to głównie blogi z bezmięsną kuchnią. Niezamierzenie, ale wychodzi na to, że ostatnio mam przesyt potraw mięsnych i większy magnes ku kuchni roślinno-naturalnej.

1. Jadłonomia – ten blog zna chyba każdy bloger i wegetarianin. To nie dziwne, skoro Marta prezentuje tam bardzo inspirujące potrawy bezmięsne. 
2. Herbiness – o blogu Inez już na Kotach wspominałam, ale zrobię to jeszcze raz, bo dla mnie to skarb, który przekonał mnie ostatecznie, że warto jeść chwasty.
3. Centrum Rozwoju Osobliwości Kuchennych – wegetariańskie inspiracje, im ich więcej tym lepiej
4. Zakochane w zupach – tutaj chyba wiele wyjaśniać nie muszę ;)
5. Co dziś zjem na śniadanie? – baaardzo apetyczne zdjęcia równie apetycznych śniadań.



Zupa- krem paprykowy z porem, tymiankiem i prażonym słonecznikiem (przepis autorski)

bulion z kurczaka zagrodowego
oliwa
kilka pokrojonych w kostkę papryk czerwonych, żółtych i pomarańczowych
por pokrojony w półkrążki
świeży tymianek
świeży lubczyk
sproszkowana słodka papryka
pieprz kajeński
pieprz kolorowy
prażony słonecznik

Na oliwie poddusiłam paprykę i pora, zalałam gorącym bulionem, dodałam tymianek i drobno poszatkowane liście lubczyka. Gotowałam ok. 15 minut w międzyczasie doprawiając słodką papryką i pieprzem kajeńskim. Następnie zmiksowałam na krem, doprawiłam pieprzem kolorowym. Podawałam z prażonym słonecznikiem.

Prażony słonecznik: suchą patelnię postawiłam na gazie, wsypałam na nią słonecznik (oczywiście już bez łupinek) i podgrzewałam cały czas mieszając. Kiedy słonecznik zaczynał już wydawać zapach i troszeczkę się podrumienił, natychmiast zestawiłam z ognia. Słonecznik wydzielając olej może szybko się spalić na patelni, stąd powinno się go mieszać i zdejmować z patelni w momencie lekkiego podrumienienia. 

sobota, 23 sierpnia 2014

Na sposób indyjski. Curry ze szpinakiem, ciecierzycą i czerwoną soczewicą oraz Zupa - indyjska wariacja


Książka, którą ostatnio przeczytałam, i o której właśnie wspominam na Czytelniczym, zagoniła mnie do kuchni. Była w treści na tyle sugestywna, że przyrządziłam w końcu curry, które planowałam od 2 lat.


Dokładnie wtedy, w marcu jadłam to poniższe, pyszne danie u Eweliny (kiedy jeszcze mieszkała w Warszawie). Wzięłam przepis z zamiarem szybkiego ugotowania, ale kartkę oczywiście zgubiłam. Cale szczęście Ewelina ma ten przepis również na blogu. 
Wprawdzie nie zrobiłam dokładnie tak, jak on nakazywał (brak np. Colombo i gorczycy, a moje danie finalnie  jest gęstsze), ale curry wyszło równie pyszne. I syte. Pewnie zrobię je jeszcze nie raz.

A niżej jest przepis na zupę z cyklu „przegląd lodówki”. Wyszła z tego wariacja na danie z Indii i chociaż mleko kokosowe zastąpiłam jogurtem naturalnym, a kolendrę zieloną pietruszką – wyszło całkiem niezłe, jak na szczupłe zasoby kuchenne ;)



Curry ze szpinakiem, ciecierzycą i czerwoną soczewicą (źródło: Ewelina – Around The Kitchen Table; moje zmiany na zielono)

1 szklanka ugotowanych ziaren ciecierzycy
1 cebula
3 ząbki czosnku
1 kawałek korzenia imbiru wielkości kciuka
2 łyżki oleju
4 łyżeczki przyprawy curry (dobrej jakości)
2 łyżeczki przyprawy colombo (do kupienia w Kuchniach świata) - zrezygnowałam
1 łyżeczka utłuczonych w moździerzu ziaren kolendry, kuminu, gorczycy, kopru włoskiego (z gorczycy i kopru zrezygnowałam)
1 puszka mleka kokosowego
4 łyżki ziaren czerwonej soczewicy 
1 opakowanie (250g) liści młodego szpinaku (baby) (mrożone liście – dwie kostki)
sól
pieprz
zielona pasta curry (mój dodatek)

Ciecierzycę namoczyłam na noc i na drugi dzień ugotowałam prawie do miękkości.
Cebulę, czosnek i imbir zmiksowałam z odrobiną wody na gładką pastę. (Cebulę bardzo drobno pokroiłam, a imbir i czosnek starłam na tarce)
Na patelni rozgrzałam olej, dodałam przyprawy i smażyłam 2 minuty, ciągle mieszając.
Dodałam zmiksowaną pastę  i smażyłam kolejną minutę.
Dodałam mleko kokosowe, czerwoną soczewicę i ciecierzycę i gotowałam 10 minut (soczewica nie może się rozpaść).
Dodałam całe liście szpinaku, wymieszałam i gotowałam kolejne 10 minut. (ponieważ szpinak miałam zamrożony dodałam go już od razu po wlaniu mleka kokosowego)
Doprawiłam solą i pieprzem (oraz zieloną pastą curry) i podałam z ugotowanym ryżem.



Zupa - indyjska wariacja (przepis autorski)

bulion z kurczaka zagrodowego
ziemniaki (pokrojone w kostkę)
marchewka pokrojona w półplasterki
curry, kurkuma, sproszkowana słodka papryka
czerwona soczewica (odpowiednia ilość do zagęszczenia zupy)
zielona pasta curry, sproszkowana papryka chili, kolorowy pieprz (do podkręcenia smaku)
jogurt naturalny (mieszany z zupą już bezpośrednio na talerzu)
zielona pietruszka (do posypania)

Do wrzącego bulionu dodałam ziemniaki, marchewkę, soczewicę, curry, kurkumę i słodką paprykę. Gotowałam do miękkości. Pod koniec dodałam zieloną pastę curry, kolorowy pieprz i chili. Na talerzu dodałam dodatkowo po kleksie jogurtu naturalnego i zieloną pietruszkę.



sobota, 16 sierpnia 2014

Fasolnik chiński. Gorąca patelnia i zupa "Jarzynowe rozmaitości"


Jak podaje strona abcwietnam.pl, Fasolnik chiński "jest to pnącze z rodziny bobowatych. Wytwarza niezwykle długie i cienkie strąki, których długość może dochodzić do pół metra. Strąki fasolnika mogą być spożywane na świeżo lub gotowane. Najlepsze są te młode i cienkie. Do gotowania tnie się je na krótkie odcinki. Fasolnik jest dobrym źródłem witaminy A i C oraz żelaza, fosforu, kwasu foliowego i magnezu".


Trafiłam na nie w warzywniaku, w którym robimy weekendowe zakupy. Podobno Wietnamczyk, który tam się w ów fasolnik zaopatruje przyrządza go z wołowiną w sosie – takie gorące danie z patelni.

Wiedziona ciekawością, zakupiłam warzywo i postanowiłam zrobić moją wersję tego azjatyckiego warzywa w postaci gorącej patelni, a resztę zużyłam do zupy. 

Czy mnie zaskoczyło? Wyglądem - tak, smakiem – niekoniecznie. Jest dość mało wyraziste, nieco podobne do fasolki szparagowej, tyle, że dużo dłuższe ;) Czy żałuję zakupu – bynajmniej! Traktuję to jako kulinarną, nieco egzotyczną ciekawostkę. 

Jeżeli też jesteście ciekawi tego warzywa  – ja swoje strąki zakupiłam w sklepie warzywno – spożywczym BARTOM na Żelaznej 40 (niedaleko BioBazaru na Norblinie).



Gorąca patelnia z chińskim fasolnikiem (przepis autorski)

olej rzepakowy
marchewka (w plasterkach)
żółta fasolka szparagowa i fasolnik chiński (pocięte na małe strąki)
pierś z kurczaka (pokrojona w paski)
przyprawa 5 smaków
bulion warzywny
papryka czerwona (pokrojona na małe kawałki)
sproszkowana papryka chili
ryż
kurkuma

Na rozgrzanym oleju przez chwilę przesmażyłam marchewkę, fasolkę szparagową i fasolnik, następnie dodałam paski z piersi z kurczaka (wymieszanego w małej ilości oleju i przyprawie 5 smaków). Smażyłam dopóki w mięsie zamknęły się pory, dodałam paprykę, podlałam bulionem i dusiłam do miękkości, doprawiając chili. Osobno ugotowałam ryż, który pod koniec gotowania zabarwiłam na żółto kurkumą.





Zupa „Jarzynowe rozmaitości” z fasolnikiem chińskim (przepis autorski)

bulion z kurczaka zagrodowego
marchewka (pokrojona w plasterki)
ziemniaki (pokrojone w kostkę)
por (pokrojony w półplasterki)
drobno pokrojony lubczyk i babka zwyczajna (chwast z ogródka)
botwinka (liście i korzenie) drobno pokrojone
fasolka szparagowa i fasolnik chiński (pocięte na krótkie strąki)
kasza jęczmienna (do zagęszczenia zupy)
koncentrat pomidorowy
pieprz do smaku, posiekana zielona pietruszka

Do wrzącego bulionu dodałam wszystkie warzywa i gotowałam do miękkości. Pod koniec gotowania dodałam niedużą ilość kaszy jęczmiennej, a kiedy się ugotowała, doprawiłam zupę koncentratem pomidorowym, pieprzem i świeżo siekaną zieloną pietruszką.


ps. Ta kocia panna mieszka już z nami okrągły rok :)




środa, 30 lipca 2014

Co ma lubczyk do bulionu? Zielona zupa z mlekiem kokosowym i Wytrawne galaretki drobiowo-warzywne


Lubię weekendy, kiedy nastawiam do gotowania gar bulionu z kurczaka. Oboje z Panem R. upatrujemy w tym korzyść – każde z nas inną ;) Ja przeliczam te ugotowane już litry bulionu na nowe smaki zup, Pan R. „zawłaszcza” natomiast ugotowane mięso kurczaka na warzywne galaretki. 

Napisałam już kiedyś na blogu, że nie toleruję w swojej kuchni żadnych kostek smakowych, veget, jarzynek, ani innych sztucznych poprawiaczy smaku. Zamiast tego stosuję zioła i przyprawy. Jednym z nich jest, często niedoceniany w kuchni, lubczyk. To naturalna maggi, którą można posiać w warzywniku (mam!), a na zimę zamrozić w zamrażalniku lub korzystać z suszu (do kupienia na dziale z przyprawami). 


Lubczyk kojarzy mi się z dzieciństwem – na działce, którą uprawiali rodzice, co roku rósł jego spory krzak, a kiedy wetknęło się w niego nos – pachniał cudownie.

Może nie wszyscy wiedzą, ale lubczyk to nie tylko przyprawa, ale też afrodyzjak. A wiecie co to oznacza? ;) To, że po pysznym obiedzie, wieczorem w sypialni może być ciekawa, wspólna noc ;)



Zielona zupa – krem lubczykowa z mlekiem kokosowym (przepis autorski)

bulion z kurczaka zagrodowego
młode ziemniaki
cukinia
świeży lubczyk (dużo)
mleko kokosowe
pieprz kolorowy do smaku

W bulionie ugotowałam do miękkości, pokrojone w kostkę, ziemniaki i cukinię. Odstawiłam z palnika, dodałam pokrojone liście lubczyku i zmiksowałam na krem. Wymieszałam zupę z mlekiem kokosowym i doprawiłam pieprzem.



Wytrawne galaretki drobiowo-warzywne (wariacja na przepis z torebki żelatyny)

1 l bulionu z kurczaka zagrodowego
żelatyna* (proporcje zgodnie z zaleceniami producenta; na żelatynie z Delecty na 1 l płynu wykorzystuje się 20 g żelatyny, czyli jedno małe opakowanie)
ugotowane mięso z kurczaka zagrodowego (obrane oczywiście z kości i skóry)
warzywa z bulionu pokrojone w drobną kostkę (seler, marchewka, pietruszka)
dowolne inne warzywa (u mnie mieszanka ze słoika: marchewka, groszek, kukurydza i fasolka)
drobno pokrojony koperek lub zielona pietruszka

W miseczkach wykładam mięso z kurczaka, warzywa i zioła, równomiernie mieszam i zalewam gorącym m bulionem z rozpuszczoną i dokładnie wymieszaną w nim żelatyną. Odstawiam do ostygnięcia, a schłodzone przenoszę do lodówki i tam przechowuję. Kiedy galaretka się zetnie – jest już gotowa do konsumpcji. Pan R. lubi jadać ją skropioną octem winnym.

* Żelatynę można przygotować na dwa sposoby (w zależności od tego, co zaleca na opakowaniu producent – należy się wczytać przed przygotowaniem):
- rozpuścić we wrzącym bulionie (nie gotować!)
- namoczyć w bulionie, wymieszać, odstawić na pół godziny, a następnie zagotować
Osobiście wolę opcję pierwszą, bo jest mniej czasochłonna.




środa, 16 lipca 2014

O tym, dlaczego nie walczę z chwastami i co z tego wynikło w kuchni


Jaram się, tak właśnie – jaram się tym, że jem rzeczy z własnego ogródka. Wyhodowane własnymi siłami, z nakładem własnej pracy, w swoim własnym wolnym czasie, które są bio-eko-sreko i summa summarum wyszło to naprawdę tanio. Niby nic, bo przecież własny kawałek ziemi uprawiają miliony ludzi na świecie i większość z nich nie robi z tego powodu jakiegoś wielkiego halo. No ale to moja radość, więc mogę z nią robić co chcę – nieprawdaż?

Realizacja planu przeszła moje oczekiwania. Wzeszło prawie wszystko, niemal połowa jest już jadalna, reszta albo kiełkuje, albo dojrzewa, albo – jak rzodkiew sopel lodu, ustępuje już miejsca poplonowi w postaci świeżo zasianego jarmużu. Na późniejsze czasy będzie akurat.

A teraz internetowo od linka do linka - śledzę zachowania konsumenckie, ruchy aktywizujące lokalne społeczności, antykonsumpcjonizm, zdrowe żywienie, ziołolecznictwo i chwastozbieractwo. No i jestem pod wrażeniem. 

Oto co wyłowiłam z sieci:
1. Projekt – Warzywnik. Czyli od zera do farmera – czyli obalamy mit, że wokół domu może być tylko trawnik i tuje.
2. Nie kupuję. Obserwuję – świetne, lekkie i bardzo trafne teksty o codzienności, o konsumpcji i antykonspumcjoniźmie. Ta kobieta ma świetne pióro. Aż szkoda, że zaprzestała (być może tylko na pewien czas) pisania.
3. Herbiness – blog o tym, że jedzenie pochodzi nie tylko z warzywnika. Warto przejść się kilka kroków od domu, aby znaleźć zdrowe pożywienie.
4. Przez rok nie kupię jedzenia – projekt na życie. Cel? – uświadomienie (nie tylko) sobie, że można uniezależnić się w dużej mierze od dużych korporacji i korzystać z własnych zasobów.

Wszystkie te cztery wymienione blogi nakręciły mnie na nowe spojrzenie na to, co mam na talerzu. W zasadzie odżywiam się zdrowo, nie kupuję dużo, mam nareszcie swój ogródek, który nawet daje plony. Jednak sałatka pasterska Igora i międzyblogowa akcja Inez „Chwast na medal” skłoniły mnie do nowych zachowań. 


Mianowicie zamiast walczyć na grządkach z chwastami, zaczęłam się im przyglądać, poznawać i ... je zjadać. Pomysł nie jest nowy - powiecie. Tak, wiem: Noma, Amaro, Łuczaj... I pewnie jeszcze kilku guru się znajdzie. Ale ja dopiero odkryłam, że już mi z tym po drodze.
Pan R. póki co patrzy na to nieco skonsternowany, ale sałatka i zupa mu smakowały ;)

A Wy? Jakie znacie ciekawe blogi? I czy jadacie chwasty? :)





Miodowa sałatka z chwastami (przepis autorski inspirowany Sałatką pasterską Igora)
sałata: masłowa, lodowa, rzymska, rukola
koperek
zielona pietruszka
szczaw
rzodkiewka sopel lodu – liście i korzenie
babka zwyczajna
liście żółtlicy
lubczyk
mięta: dzika i pieprzowa

bób - ugotowany i obrany
pomidorki koktajlowe
czerwona cebula pokrojona w półkrążki

Sos: 
5 łyżek oliwy
3 łyżki octu jabłkowego 
sól himalajska
świeżo mielony pieprz kolorowy
1 łyżeczka miodu leśnego z Lawendowej Barci pod Lasem
1 łyżeczka musztardy krymskiej

Wszystkie warzywa i chwasty umyłam, sałaty porwałam, pozostałe pokroiłam. Składniki sosu wymieszałam w zakręconym słoiku, połączyłam z sałatką, wymieszałam i odstawiłam do lodówki, aby przegryzły się smaki.




Zupa z chwastów z makaronem (przepis autorski)

makaron krajanka
bulion z kurczaka zagrodowego
seler (wyłowiony z właśnie ugotowanego bulionu)
mięso ze skrzydełek kurczaka
mniszek lekarski
babka zwyczajna
liście żółtlicy
rukola
zielona pietruszka
szczaw
natka marchewki
lubczyk
koperek

Zielenię poszatkowałam i podgotowałam ok. 3 minuty w bulionie. Zdjęłam z ognia, dodałam selera i mięso z kurczaka i zmiksowałam. Połączyłam z drugą częścią bulionu i makaronem, doprawiłam świeżo mielonym kolorowym pieprzem i koperkiem.



niedziela, 13 lipca 2014

Lawendowa Barć pod Lasem, czyli o miodzie i lawendowej wodzie




Powyższe zdjęcie wcale nie pochodzi z Prowansji. To wciąż Polska. Zaledwie 2 godziny jazdy z Warszawy znajdują się Chajczyny. To wieś w powiecie zelowskim kilkanaście minut samochodem od Bełchatowa. Tam znajduje się Lawendowa Barć pod Lasem, czyli pasieka Sylwii i Mieczysława Łabędzkich. To przeurocze, sielskie miejsce, skąd pochodzi miód, który mam w swojej kuchennej szafce. Zerknijcie na mój styczniowy wpis pn. "Czy wiesz, co jem?".


Do Chajczyn wybraliśmy się w miniony czwartek. Podróż do celu odbyliśmy w strugach porządnego deszczu. Trochę się obawialiśmy, że pszczołom to będzie „nie na rękę”, ale całe szczęście na miejscu powitała nas piękna, słoneczna pogoda.


Gospodarze najpierw uraczyli nas pysznym poczęstunkiem – zakochałam się w smaku herbaty z miętą słodzonej syropem lawendowym. Do tego drożdżówka (o smaku, jaki pamiętam z czasów, kiedy takie ciasta wypiekała moja babcia) z dżemem truskawkowym, borówki i maliny prosto z krzaczka – nic mi więcej nie potrzeba :)




Ale to tylko początek, bo podczas poczęstunku, nasz pszczelarz – pasjonat opowiadał o tym, na czym świetnie się zna. Spisywałam w notatniku takie słowa jak pierzga, mleczko pszczele, warroza, apiterapia i słuchałam. Żałowałam, że nie mam pamięci absolutnej, bo wszystko było ciekawe, ale nie wszystko zdołałam zapamiętać.

A najlepsze dopiero się zaczęło, kiedy ubrałam pszczelarskie wdzianko z zaopatrzonym w siatkę kapeluszem i poszłam z naszym pszczelarzem oglądać, co się dzieje w ulach.
Przydał nam się podkurzacz. Dym z niego to taki znak ostrzegawczy dla pszczół: „uwaga, coś się będzie za chwilę dziać z waszym ulem, zachowajcie spokój”. 


Zawsze chciałam obejrzeć jak wygląda ul w środku i oto moje marzenie się spełniło. Ule, które przejrzałam, były dwupiętrowe, a w każdym z nich było po kilka ramek, na których dzieje się pszczele życie. 




A jest ono niesamowicie ciekawe. Doskonała hierarchia z jasnym podziałem ról, a nad wszystkim panuje, karmiona mleczkiem pszczelim, królowa matka. Po wylęgnięciu się w swoim mateczniku, chodzi po plastrach i czuwa nad złotą produkcją . Przy okazji przeglądu uli mogłam spróbować tegoż mleczka i byłam zaskoczona, że… nie jest słodkie ;) Pan R. jego smak określił jako orzechowy. Królową matkę też widziałam, a nawet dwie – z dwóch różnych uli, rzecz jasna. A wiecie, że pszczoły od hodowcy dostają swój „paszport”?


Z ciekawostek: truteń, to bardzo pokojowy owad, bezstresowo można go brać w palce – nie użądli.
Druga rzecz – pszczoły mają doskonały węch i rozróżniają, czy w ich ulu jest jakiś pszczeli intruz.
Kolejna - pyłek kwiatowy do ula przenoszą na nóżkach-goleniach – fajnie wyglądają takie dwie żółte kulki po bokach pszczoły.
I ostatnie – jedna pszczoła podczas całego swojego życia zdoła wyprodukować 4 łyżeczki miodu. Potraficie sobie wyobrazić, ile pszczół musi wyprodukować cały słoik tego dobra?



Wszystko to wiem i widziałam, dzięki temu, że nasi pszczelarze zaprosili nas do swojej Lawendowej Barci pod Lasem. Swoją drogą, po nauce w plenerze, teraz jeszcze inaczej patrzę na ten cudowny produkt natury. Nasz pszczelarz Mietek swoimi opowieściami nakręcił mnie na to, aby zgłębić się w wiedzę o pszczelim świecie. 



A same miody? Z Lawendowej Barci pod Lasem zjedliśmy już kilka słoików miodów. Każdy bez wyjątku był pyszny. Teraz w szafce mam miód leśny i spadziowy, ale z niecierpliwością oczekuję jeszcze miodu lawendowego. Sylwia, żona Mietka ma w tym produkcie swój udział. Spójrzcie raz jeszcze na pierwsze zdjęcie – ta lawenda, to mały wycinek całych zasobów.

Z lawendą w Lawendowej Barci pod Lasem powstają nie tylko miody, ale np. lawendowa woda, którą dla odmiany – mam w szafce w łazience. Na razie używałam jej jako tonik do twarzy, ale zastosowanie tego produktu jest wszechstronne: płyn łagodzący po goleniu i depilacji, do rozrabiania peelingów lub maseczek w proszku, do rozcieńczania szamponów, jako tonik do skóry głowy (do stosowania przy łupieżu, wzmacniający cebulki włosów, do stymulowania wzrostu włosów), jako mgiełka do włosów, czy nawet jako uspokajacz (można skropić tą wodą poduszkę przed snem).


Woda Lawendowa (100% hydrolizat lawendowy) to nowinka w Lawendowej Barci. Powstaje ona podczas wydestylowania z lawendy olejku eterycznego. Nasi pszczelarze mają fajny do tego sprzęt od portugalskiego mistrza (zdjęcia tutaj). Żałuję, że mieliśmy mało czasu, bo moglibyśmy się pobawić w taką destylację. Ale mam nadzieję, że jeszcze kiedyś przyjdzie i na to czas ;)


Lawendowa Barć pod Lasem to pasieka znajdująca się w otulinie Parku Krajobrazowego Międzyrzecza Warty i Widawki. Oparta jest ona o ścianę lasu, a na samym terenie gospodarstwa uprawiane są zioła i kwiaty miododajne (m.in. nawłoć kanadyjska, paciorecznik kanna, verbesina, rudbekia dwubarwna, trojeść amerykańska, przegorzan pospolity, facelia, serdecznik, jeżówka, gryka, lawenda – po resztę odsyłam tutaj). Sama mam plan, aby w przyszłym sezonie w kwiatowej części mojego ogródka posiać rośliny, które będą chętniej przyciągać pszczoły.


"Nasz" pszczelarz Mietek to prawdziwy pasjonat i widać, że o pszczelarstwie mógłby opowiadać dużo i długo. W swoim fachu z czeladnika został mistrzem, ale nie spoczywa na laurach i nieustannie się dokształca – bierze udział w warsztatach, zdobywa dyplomy. Jednym z nich było np. zdobycie w 2012 roku w czeskich Pardubicach tytułu Złotego Plastra za miód z lawendą. Ten produkt zdeklasował 72 inne biorące udział w konkursie, wystawione anonimowo, miody innych pszczelarzy.

Cóż jeszcze mogę napisać o miodach z Lawendowej Barci pod Lasem? Że są dobre? Ja już to wiem, Wam też polecam zasmakować. Można je zdobyć głównie w sprzedaży bezpośredniej, najlepiej kontaktować się mailowo (miett1@poczta.onet.pl) albo przez profil na fejsie. Natomiast miód z lawendą można zakupić w sklepie internetowym na polskalawenda.pl

Naprawdę warto, bo to dobre, naturalne produkty. Polecam je nie dlatego, że poznałam właścicieli osobiście, ale dlatego, że zdążyłam już wcześniej docenić ich produkty. Ciekawa jestem, czy i Was zachęciłam? ;)




poniedziałek, 7 lipca 2014

Agroturystyka. Ekobiskupin na Pałukach


Pokuszę się o stwierdzenie, że nasz wakacyjny wyjazd, który niestety właśnie dobiegł końca, odbył się nie tylko pod hasłem historyczno – architektonicznym, ale również ogrodowo – kocim ;) Na Czytelniczym dzielę się właśnie wrażeniami z tego pierwszego, tutaj pokrótce wspomnę o drugim.

Ponownie, podobnie jak w Wołowcu, jako bazę wypadową wybraliśmy gospodarstwo agroturystyczne. Moim zdaniem to cudowny wynalazek turystyki. Nie dość, że nie jest się anonimowym gościem u anonimowych gospodarzy, to jeszcze często w takich miejscach można trafić na dobrą domową kuchnię.

„Nasz” Ekobiskupin w Gąsawie na Żnińskiej 33 jest tego doskonałym przykładem. Jadąc na Pałuki miałam w planach wyszukanie kulinarnych specjałów, z których znany jest ten region. Zdawałam sobie sprawę, że może być trudno, bo raz, że mieliśmy bardzo rozbudowany program atrakcji i punktów do zwiedzenia, i dwa – podróżowaliśmy  z dzieckiem.


Miałam w planach, bo plan ów porzuciłam po pierwszym obiedzie zaserwowanym przez gospodynię gospodarstwa, w którym mieszkaliśmy. Każdy dwudaniowy obiad, a było ich w sumie pięć, był wyśmienity. Pyszna, domowa kuchnia z dużymi porcjami. Żałowałam, że nie mam większej pojemności żołądka ;)
Dodać tutaj muszę, że gospodarze hodują kury i uprawiają ogródek, dzięki temu obiady przygotowywane są ze świeżych, ekologicznych produktów.


Swoją drogą, od kiedy uprawiam własny ogródek – inne ogródki przyciągają mnie jak magnes ;) Nie tylko w „Chacie Kasi” miałam okno na warzywnik. Nie inaczej było w „Ekobiskupinie”. Okno na zdjęciu po lewej, to nasza Altana :)




A tutaj inne ogródki:

Wioska wczesnosłowiańska w Biskupinie



Skansen – Wielkopolski Park Etnograficzny w Dziekanowicach 





Nazwa bloga zobowiązuje, a ponieważ kotów podczas wyjazdu też było dostatek, oto dwa z nich:

Janek – kot biskupiński




Sąsiedzki kot gąsawski




Jeżeli szukacie wakacji z atrakcjami (o nich napisałam na Czytelniczym) i właśnie szukacie odpowiedniego miejsca - weźcie pod uwagę Pałuki i Ekobiskupin w Gąsawie. Tutaj strona internetowa gospodarstwa. My mieszkaliśmy w Altanie.

____________
Gospodarstwo Agroturystyczne Ekobiskupin, Gąsawa ul. Żnińska 33



niedziela, 22 czerwca 2014

O tym, jak warzywnik daje radość, czyli lekka, letnia sałatka z własnych warzyw oraz słowo o cyklu "Kulinarne Koty"


Nadeszła w końcu ta chwila, kiedy niedawny jeszcze ból karku, pleców, mięśni i brud za paznokciami mają swój sens. Warzywnik się zazielenia, większość warzyw i pożytecznych kwiatów nareszcie wzeszła – już nie potrzebuję kartki z planem siewu i plastikowych widelców wbitych w ziemię, aby wiedzieć, gdzie co posiałam. 

To takie miłe uczucie, kiedy widać efekty fizycznej pracy. Zdumiewające też jak dużą radość daje grzebanie w ziemi. I właśnie w tej chwili zastanawiam się, dlaczego tak długo z tym zwlekałam.


Dzisiaj był ten dzień, w którym warzywnik nie tylko cieszył oko, ale również nasycił. Najpiękniej i najbujniej wzeszła rzodkiewka sopel lodu i wszystkie sałaty. Właśnie z nich powstała zdrowa, pyszna, lekka sałatka – idealna na rozpoczęcie kalendarzowego lata.


Lekka, letnia sałatka z własnych warzyw (pomysł własny)

Warzywa z ogródka: rzodkiewka sopel lodu, koperek, sałata masłowa, lodowa, kędzierzawa i rukola
Warzywa ze sklepu: kalarepa, ugotowany bób
Kawałki gotowanego kurczaka zagrodowego (z gotowania bulionu)
Sos: 5 łyżek oleju aromatyzowanego suszonymi pomidorami, czosnkiem i bazylią, ocet z czerwonych winogron, ząbek czosnku, sól himalajska, świeżo mielony pieprz kolorowy

Sałaty umyłam i porwałam, połączyłam z ugotowanym bobem, pokrojonymi w plasterki rzodkiewkami i kalarepą oraz z kurczakiem. Dodałam sos i wymieszałam.

***

Z innej beczki - wczoraj moje dwa futrzaste Koty Kuchenne Oczka otworzyły w blogosferze nowy cykl: „Kulinarne Koty”. Znajdziecie go  na zaprzyjaźnionym blogu „Grażyna gotuje”. Tam zdradzam m.in.: jak Aleksander i Misia pojawiły się w naszej Gawrze, co w nich lubię i co jadają (a czego nie – mimo że chciałyby bardzo ;)) Na zachętę zrzut ekranu:





niedziela, 8 czerwca 2014

Agroturystyka. Chata Kasi - Wołowiec w Beskidzie Niskim


Kiedy kilka lat temu poznałam znaczenie terminu „agroturystyka” od razu pomyślałam, że jest to świetny sposób na spędzenie wakacji. Mam tu na myśli nie tylko nocleg w prywatnym domku wczasowym, ale również wszystko to, co jest z domem związane: z ich gospodarzami, kuchnią i atmosferą swojskości.

Wróciliśmy właśnie z Panem R. z cudownego wyjazdu na Łemkowszczyznę w Beskidzie Niskim.
O całym wypadzie napisałam we wpisie na Czytelniczym – zapraszam, bo umieściłam tam też sporo zdjęć z naszego wypadu. Na zachętę powiem, że warto tam się wybrać, bo okolica jest warta odwiedzenia. Na przekór powiedzeniu „cudze chwalicie, swego nie znacie”, warto odkrywać uroki miejsc, jakie znajdują się niedaleko, w granicach naszego kraju.

„Bazą wypadową” dla naszych wędrówek po bliższej i dalszej okolicy Beskidu Niskiego była „Chata Kasi” w Wołowcu - małej wiosce niedaleko Gorlic tuż przy granicy ze Słowacją.


Gospodarstwo prowadzą Kasia i Mirek, polsko-łemkowskie małżeństwo. My trafiliśmy jeszcze na sympatyczną Panią Wiolę, która przejęła obowiązki gospodyni, na krótki czas nieobecności Pani Kasi.

„Chata Kasi” to przytulny, drewniany dom (gospodarz jest cieślą) z duszą i prawdziwym piecem w kuchni. W tym piecu gospodarze pieką chleb z czarnuszką na liściach kapusty. 




Chleb z czarnuszką - moja nowa kulinarna miłość ;)

Liście kapusty oprócz tego, że chronią przed nadmiernym przypieczeniem spodu, nadają bochenkom również aromat. Sam chleb jest przepyszny, a najlepiej smakuje jako kanapka podczas wędrówki na szlaku po pięknej, opuszczonej okolicy.




Dla amatorów sera na śniadaniowym stole stoi również bundz. Polecam również oscypki z owczego mleka (z bacówki w Czarnem). A do picia chabzyna, czyli napój z kwiatów czarnego bzu.


W butelkach zamiast ognistej wody - gotowa już, bezalkoholowa chabzyna

Pani Kasia specjalizuje się w pierogach oraz domowych przetworach, z których szczególnie polecam rydze po cygańsku. Okoliczne lasy w sezonie obfitują w rydze w ilościach nie do przejedzenia.

Wyrób Pani Kasi - rydze po cygańsku

A skoro już jesteśmy przy obfitości – pora na słowo o obiadokolacjach. Jeżeli napiszę, że są: pyszne, domowe i obfite – to będzie kwintesencja tego, co mieliśmy codziennie na talerzu. Bardzo podobało mi się to, że codziennie serwowano zupę. Bo jak wiadomo nie od dziś – zupy uwielbiam.
Był rosół, pomidorowa, krupnik, barszcz biały i kalafiorowa. A do tego drugie danie - codziennie inne i codziennie pyszne. Moim faworytem zostały młode ziemniaki z koperkiem podawane z wieprzowiną i rewelacyjną duszoną kapustą po łódzku z kawałkami mięsa.



Nasze niektóre obiady

Jako początkująca ogrodniczka muszę wspomnieć jeszcze o warzywniku, na który miałam widok z mojego okna w pokoju. Gleba górska w Beskidzie Niskim jest kiepska, bo mało urodzajna i gliniasta, więc ogrodnictwo wymaga więcej zachodu. Ale jak widać, coś się z niej mimo to rodzi.






Do domu wróciłam z wołowieckim prezentem ogrodniczym: miętą i dynią ozdobną do warzywnika oraz kwiatem do ogródka kwiatowego.


Gdybym miała napisać, czego mi tam brakowało, to chyba tylko stałego kociego rezydenta i sezonowego ciasta truskawkowego. Brak zasięgu, a co za tym idzie brak Internetu dla mnie był tylko na plus. Ale warto o tym wspomnieć, jeżeli ktoś nie wyobraża sobie nie być codziennie online.

Nie będę wyolbrzymiać, jeśli ten wyjazd ogłoszę najlepszym wyjazdem wakacyjnym z wszystkich dotychczasowych. I to wcale nie jest na wyrost. Przepiękna, nieodkryta jeszcze przez wielu okolica, z dala od zgiełku i szeroko pojętej cywilizacji. Gorąco polecam wziąć pod rozwagę ten kierunek planując swój wyjazd.

Treść tego napisu nie kłamie :)

A poniżej nasz dzisiejszy domowy obiad: młode ziemniaki z masłem i koperkiem, jajo sadzone i wyrób Pani Kasi, czyli rydze po cygańsku. Pycha! :)


_________________

Gospodarstwo Agroturystyczne „Chata Kasi”, Wołowiec 17;  dojazd z Gorlic DW 997 na Konieczną, następnie w Małastowie zjazd na Pętną. 




Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...