Afrodyzjaki w kuchni to temat, który każe usmiechnąć się niby dyskretnie pod nosem, a tak naprawdę intryguje i porusza wyobraźnię. Od razu do głowy przychodzą frywolne myśli i obrazy. No przecież wiem, że Wam też – nie ma co się z tym tak kryć ;)

Na sobotnich warsztatach w MAKRO HORECA (Warszawa, Al. Jerozolimskie 18) gotowanie pod hasłem „Afrodyzjaki w kuchni” zaczęliśmy od kieliszka wina musującego. Zatem rozluźniamy się i przechodzimy do działania...
Nie! Jeszcze nie do sypialni ;) Nie tak szybko – najpierw na chwilę do kuchni, bo stara prawda mówi, że przez żołądek do serca... i tak dalej. Tym lepiej, kiedy w pokarmie pojawi się cynk i inne dobra podwyższające (pozornie lub rzeczywiście) libido.
Ustalmy jedno – bałut i zupa z jaskółczych gniazd to nie dla nas. Zajmiemy się małżami, ostrygami i sufletem czekoladowo – bananowym. Zaczynamy!
Ja i Princess, tradycyjnie, jak prymuski – w pierwszym rzędzie. Nie inaczej i tym razem – zwłaszcza, że temat ciekawy. Ciekawszy niż wszystkie wcześniejsze ;) Oj! I już się uśmiechają pod nosem ;)
Na początek mule w lekkim sosie.

Zabieramy się za nie ostro, krojąc drobno szalotkę, którą podduszamy na sklarowanym maśle z czosnkiem, świeżą chili, potem dorzucamy mule i zajmujemy się resztą. Ale zanim reszta – chwila dla małży.
Aby sprawdzić, czy są żywe wystarczy je zalać zimną wodą – powinny się natychmiast zamknąć. Te, które tego nie uczyniły, lub mają popękaną skorupę – natychmiast lądują w koszu.
Aha! Te małże, które w wodzie są na górze, są o jeden dzień starsze, niż te, które opadły na dno. O, taka ciekawostka.
Wszystkie dobrym małżom wystarczy teraz tylko oczyścić skorupki i wrzucić do garnka z rozpoczętym sosem. W ślad za mulami wlewa się winiak (który można widowiskowo sflambirować, jeżeli ma się na wszelki wypadek w domu pod ręką gaśnicę ;)), a kiedy alkohol wyparuje, ale smak zostanie, trzeba dolać białe wino i gotować, aż mule się otworzą. Te, które nie będą tak uprzejme – również za karę wędrują do kosza. Zatruć się przecież nie chcemy przed upojną nocą, czyż nie? No dobrze, na koniec dodajemy posiekaną natką i śmietanę 36%, chwilę jeszcze gotujemy, wyłączamy gaz i dodajemy nieco masła. Z bagietką smakuje rewelacyjnie.
Swoją drogą nie sądziłam, że z mulami to taka prosta sprawa. Zawsze podchodziłam do tego tematu jak do jeża, a wychodzi na to, że niepotrzebnie.
Potem przyszedł czas na pierwszy raz – z ostrygą rzecz jasna. Dzięki temu, że mieliśmy specjalne noże i chętnych panów (oczywiście mam tu na myśli chętnych do pomocy przy otwieraniu zamkniętych skorup mięczaków, a co pomyśleliście? ;)) - poszło szybko. Potem tylko wystarczy polać sokiem z cytryny (albo w sosie minonet (piszę, jak usłyszałam, choć google na ten temat milczy).
Edit: sos mignonette (dzięki, Ewa! :)) - sukcesem w nim jest drobno, bardzo drobno pokrojona szalotka, połączona z octem z czerwonego wina i pieprzem młotkowanym) i już można brać do buzi.

Ostrygi... taa... – jak już pisałam na Facebooku – glut o smaku wody morskiej – nic szczególnego. W sumie to nawet dziwię się Casanovie, że potrafił i 50 sztuk zjeść za jednym posiedzeniem. Dla mnie to żaden kulinarny orgazm – taka tam ciekawostka (podwójna, bo zjadłam też za Princess - ona się bała tego mięczaka wziąć do buzi, ja wiem, wiem – chyba woli twardsze egzemplarze ;))
Na koniec jeszcze nieco słodyczy. Banany na twarzy mieliśmy od samego początku, ale teraz banan trafił jeszcze do sufletu.

Podaję przepis, jakby ktoś był ciekawy:
2 jajka
pół tabliczki czekolady
2 dojrzałe banany
10 g mąki kukurydzianej
1 łyżka mleka
3 łyżki cukru (lepiej białego)
pół laski wanilii
Do blendera wrzucamy: banany, 2 płaskie łyżki cukru, 2 żółtka, wanilię, mąkę kukurydzianą i czekoladę w kawałkach. Robimy szybkie zamieszanie, a obok miksujemy białka, którym pod koniec ubijania dosypujemy resztę cukru. Kiedy piana stanie się błyszcząca, to znak, że czas zaprzestać bicia (aby nie przebić). Białka teraz delikatnie wystarczy wymieszać zresztą i przełożyć do kokilek wysmarowanych masłem i obsypanych cukrem kryształem do ¾ wysokości naczynia.
Piec w 195 stopniach najpierw 6 minut z nadmuchem, potem 7 minut bez nadmuchu. Nie otwierać piekarnika w czasie pieczenia sufletów, bo te opadną wtedy koncertowo i z deseru przed upojną nocą nic nie będzie.
No! i tyle z gotowania. Potem zasiedliśmy do konsumpcji innych afrodyzjaków, o które już zatroszczyli się wcześniej nasi gospodarze z Makro. Same dobre rzeczy były: ser pleśniowy niebieski zawijany w bakłażanie, kalmary smażone w cieście, łosoś seviche, sushi, karczochy, figi z jakimś mięsem i owocową polewą, melon zawijany w prosciutto, szparagi, zupa – krem z selera, truskawki z czekoladą, panna cotta z figami, fontanna czekoladowa... Z trudem wyturlałam się do domu, bo szkoda było nie spróbować wszystkiego po trochu.
Przy okazji mam radę – pamiętajcie o afrodyzjakach (niech to będzie nawet nasz poczciwy seler), ale nie przesadźcie z ilością. Wszak z pełnym brzuchem trudniej przy gimnastyce w parze ;)
Aha! A jutro – tak pod kątem Walentynek opowiem Wam o afrodyzjakalnej zupie, inspirowanej tymi warsztatami ;)
Na koniec dziękuję gospodarzom Makro i wszystkim, których poznałam (lub nie) za kolejne miłe spotkanie :)
Na sobotnich warsztatach w MAKRO HORECA (Warszawa, Al. Jerozolimskie 18) gotowanie pod hasłem „Afrodyzjaki w kuchni” zaczęliśmy od kieliszka wina musującego. Zatem rozluźniamy się i przechodzimy do działania...
Nie! Jeszcze nie do sypialni ;) Nie tak szybko – najpierw na chwilę do kuchni, bo stara prawda mówi, że przez żołądek do serca... i tak dalej. Tym lepiej, kiedy w pokarmie pojawi się cynk i inne dobra podwyższające (pozornie lub rzeczywiście) libido.
Ustalmy jedno – bałut i zupa z jaskółczych gniazd to nie dla nas. Zajmiemy się małżami, ostrygami i sufletem czekoladowo – bananowym. Zaczynamy!
Ja i Princess, tradycyjnie, jak prymuski – w pierwszym rzędzie. Nie inaczej i tym razem – zwłaszcza, że temat ciekawy. Ciekawszy niż wszystkie wcześniejsze ;) Oj! I już się uśmiechają pod nosem ;)
Na początek mule w lekkim sosie.
Zabieramy się za nie ostro, krojąc drobno szalotkę, którą podduszamy na sklarowanym maśle z czosnkiem, świeżą chili, potem dorzucamy mule i zajmujemy się resztą. Ale zanim reszta – chwila dla małży.
Aby sprawdzić, czy są żywe wystarczy je zalać zimną wodą – powinny się natychmiast zamknąć. Te, które tego nie uczyniły, lub mają popękaną skorupę – natychmiast lądują w koszu.
Aha! Te małże, które w wodzie są na górze, są o jeden dzień starsze, niż te, które opadły na dno. O, taka ciekawostka.
Wszystkie dobrym małżom wystarczy teraz tylko oczyścić skorupki i wrzucić do garnka z rozpoczętym sosem. W ślad za mulami wlewa się winiak (który można widowiskowo sflambirować, jeżeli ma się na wszelki wypadek w domu pod ręką gaśnicę ;)), a kiedy alkohol wyparuje, ale smak zostanie, trzeba dolać białe wino i gotować, aż mule się otworzą. Te, które nie będą tak uprzejme – również za karę wędrują do kosza. Zatruć się przecież nie chcemy przed upojną nocą, czyż nie? No dobrze, na koniec dodajemy posiekaną natką i śmietanę 36%, chwilę jeszcze gotujemy, wyłączamy gaz i dodajemy nieco masła. Z bagietką smakuje rewelacyjnie.
Swoją drogą nie sądziłam, że z mulami to taka prosta sprawa. Zawsze podchodziłam do tego tematu jak do jeża, a wychodzi na to, że niepotrzebnie.
Potem przyszedł czas na pierwszy raz – z ostrygą rzecz jasna. Dzięki temu, że mieliśmy specjalne noże i chętnych panów (oczywiście mam tu na myśli chętnych do pomocy przy otwieraniu zamkniętych skorup mięczaków, a co pomyśleliście? ;)) - poszło szybko. Potem tylko wystarczy polać sokiem z cytryny (albo w sosie minonet (piszę, jak usłyszałam, choć google na ten temat milczy).
Edit: sos mignonette (dzięki, Ewa! :)) - sukcesem w nim jest drobno, bardzo drobno pokrojona szalotka, połączona z octem z czerwonego wina i pieprzem młotkowanym) i już można brać do buzi.
Ostrygi... taa... – jak już pisałam na Facebooku – glut o smaku wody morskiej – nic szczególnego. W sumie to nawet dziwię się Casanovie, że potrafił i 50 sztuk zjeść za jednym posiedzeniem. Dla mnie to żaden kulinarny orgazm – taka tam ciekawostka (podwójna, bo zjadłam też za Princess - ona się bała tego mięczaka wziąć do buzi, ja wiem, wiem – chyba woli twardsze egzemplarze ;))
Na koniec jeszcze nieco słodyczy. Banany na twarzy mieliśmy od samego początku, ale teraz banan trafił jeszcze do sufletu.
Podaję przepis, jakby ktoś był ciekawy:
2 jajka
pół tabliczki czekolady
2 dojrzałe banany
10 g mąki kukurydzianej
1 łyżka mleka
3 łyżki cukru (lepiej białego)
pół laski wanilii
Do blendera wrzucamy: banany, 2 płaskie łyżki cukru, 2 żółtka, wanilię, mąkę kukurydzianą i czekoladę w kawałkach. Robimy szybkie zamieszanie, a obok miksujemy białka, którym pod koniec ubijania dosypujemy resztę cukru. Kiedy piana stanie się błyszcząca, to znak, że czas zaprzestać bicia (aby nie przebić). Białka teraz delikatnie wystarczy wymieszać zresztą i przełożyć do kokilek wysmarowanych masłem i obsypanych cukrem kryształem do ¾ wysokości naczynia.
Piec w 195 stopniach najpierw 6 minut z nadmuchem, potem 7 minut bez nadmuchu. Nie otwierać piekarnika w czasie pieczenia sufletów, bo te opadną wtedy koncertowo i z deseru przed upojną nocą nic nie będzie.
No! i tyle z gotowania. Potem zasiedliśmy do konsumpcji innych afrodyzjaków, o które już zatroszczyli się wcześniej nasi gospodarze z Makro. Same dobre rzeczy były: ser pleśniowy niebieski zawijany w bakłażanie, kalmary smażone w cieście, łosoś seviche, sushi, karczochy, figi z jakimś mięsem i owocową polewą, melon zawijany w prosciutto, szparagi, zupa – krem z selera, truskawki z czekoladą, panna cotta z figami, fontanna czekoladowa... Z trudem wyturlałam się do domu, bo szkoda było nie spróbować wszystkiego po trochu.
Przy okazji mam radę – pamiętajcie o afrodyzjakach (niech to będzie nawet nasz poczciwy seler), ale nie przesadźcie z ilością. Wszak z pełnym brzuchem trudniej przy gimnastyce w parze ;)
Aha! A jutro – tak pod kątem Walentynek opowiem Wam o afrodyzjakalnej zupie, inspirowanej tymi warsztatami ;)
Na koniec dziękuję gospodarzom Makro i wszystkim, których poznałam (lub nie) za kolejne miłe spotkanie :)
Oj tak, też mało się nie turlałam z przejedzenia. A tyle było pyszności, że szkoda by było nie próbować :)
OdpowiedzUsuńhahaha świetnie opisane, było super i już nie mogę się doczekać kolejnych:) pozdrawiam
OdpowiedzUsuńHmm, to ja mam skrajnie inne odczucia w stosunku do mięczaków. Nie lubię muli, za to lubię ostrygi :)
OdpowiedzUsuńOko,a te mule to dłuuuugo fotografowałaś.Już się bałam,że nie będą zjadliwe.Hi,hi,hi...
OdpowiedzUsuńSuflety wspólne,pyszne,prawda?
Świetnie opisane. Ubawiłam się, czytając Twoją relację :-))
OdpowiedzUsuńjaki ładny kotek na bannerze ;) choć wspomnienia z nim mam mdłe ;)
OdpowiedzUsuńPotrafisz uroczo opisać tamte chwile. Fajnie było. Z ostrygami to jest tak, ze każda nastepna smakuje lepiej i koło 20 zaczyna Ci smakować (albo nie). Ja je mogę jeść, ale jak ich nie mam, to nie czuję tęsknoty, ani żalu. Za to po mulach puchnę. Do następnego spotkania.
OdpowiedzUsuńmignonette :) ostrygom chętnie dałabym jeszcze jedną szansę, bo kiedy próbowałam pierwszy raz nie bardzo wiedziałam czego się spodziewac, no i się zdziwiłam, że ludzie to jedzą i to chętnie nawet.
OdpowiedzUsuńŚmiesznie napisałaś. ;-)
OdpowiedzUsuńPycha :) Super relacja :D Cały czas wspominam te miłe warsztaty :) Czekam na tą zupkę z niecierpliwością ;>
OdpowiedzUsuńfajne te warsztaty ! A suflet bananowy zapamiętam :)
OdpowiedzUsuńShinju--->dokładnie! żal mi tamtej zupy...
OdpowiedzUsuńPiegusku--->miło było Cię poznać :)
Usagi--->to ja wolę mule
Amber--->bo się źle na talerzu pokładły, haha ;) Suflety pyszne, ale dałam radę tylko połowę.
Haniu---> ;) cieszy mnie Twoja radość ;)
Princi--->ojj tam!
Lo--->nie wiem, czy dotrwam do 20-ej ;)
Ewo--->dziękuję! już wstawiłam odpowiednią wzmiankę :)
Krokodyl--->;)bo śmiesznie było ;)
Paulino--->zupka właśnie stygnie ;) Zapraszam :)
Kumo--->tylko nie otwieraj piekarnika! Ale jak znając Cię, pewnie zaordynujesz suflet mikrofali ;)
pozdrawiam!
Oczko, fajny opis! Ubawiłam się. No i trudno się z Tobą nie zgodzić :)
OdpowiedzUsuńobśmiałam sie, zwłaszcza przy ostrygach :))
OdpowiedzUsuńPotwierdzam, było super :D
OdpowiedzUsuńA sos mignonette to nie był ten, który zrobiliśmy na samym początku, do ostryg? z szalotki, octu i pieprzu? Tak mi się jakoś kojarzy i tak go u siebie wpisałam... hm..
Olu--->a widzisz! jedzenie jednak daje radość ;)
OdpowiedzUsuńJwsm--->niektórym przy ostrygach wcale nie było do śmiechu ;)
Adrijah--->o rety! rację masz! Już się poprawiam
pozdrawiam!
piszę z zapytaniem, czy wiesz coś może o kolejnych warsztatach? ;> zastanawiam się czy dostanę zaproszenie :)
OdpowiedzUsuńNic mi się jeszcze nie obiło o uszy, ale pamiętam o Tobie :)
OdpowiedzUsuń