A wtorek... wtorek był spacerowy. Z Lipką postanowiłyśmy poszukać wiosny w okolicy. Miały przy tym asystować szklane oka, ale wiosna nie była jakaś skora, aby podzielić się czymś wartym do uwiecznienia (oprócz ciepła i słońca). Budzi się leniwie. Ale koty już czują, że coś wisi w powietrzu ;) Z chęcią zażywają promieni i plusowej temperatury :)
Głupio więc byłoby i nam siedzieć w domu. Zwłaszcza, że przy okazji można zahaczyć o bazarek i dwa orientalne sklepy.
Po spacerze, z przyjemnym uczuciem lekkiego zmęczenia można się posilić na wytrawnie keksem z karotką i groszkiem.
A potem przejść do obserwacji kubka z liczi zawiniętej w zieloną herbatę*. Sam czaj nie spowodował specjalnych zachwytów, w pierwszym parzeniu był dość mało wyrazisty. Najlepszym zdecydowanie było podejście drugie. Trzecie dawało wyczuwalną goryczkę. Ale wizualnie herbatka jest dość wdzięcznym obiektem dla oka :)
Zachwytem za to był obiad: pieczony łoś w klasycznym sosie winno – śmietanowym z szalotkami, ryżem basmati i sałatą z balsamicznym dressingiem. A do tego różowe wino.**
Natomiast dość późnym wieczorkiem rozsiadłyśmy się wygodnie na kanapie i zapuściłyśmy w tv „Ucztę Babette” , którą popijałyśmy sheridanem (klik na kosę). I jakby to powiedzieć, hmmm, nie podeszło mi ani jedno, ani drugie. Ziewanie z rozczarowaniem – można by rzec. Film był zbyt... jednostajny i drażniący zbytnią pruderią i umartwianiem się.*** A likier... cóż, za tę cenę spodziewałam się naprawdę czegoś, co chociaż będzie godne, aby z chęcią powtórzyć. W zasadzie plusem było to, że słodził mocno ;) Ale... chyba jednak wolę następnym razem uśmiechnąć się do Lipki, o domowego baileysa ;)) Możesz nastawiać te kilka butli, co to już zdążyłaś mi obiecać ;))))
A co na to Lec? ---> „Można otworzyć usta z zachwytu, by zamknąć je ziewnięciem.”
* Mój Menażer Peggosława Karolowa też całkiem niedawno sobie ją siorbała z filiżanki
** tym różem łosia i wina idealnie wstrzeliłyśmy się w powitanie na świecie dwóch małych panieniek, z których jedna wydała swój pierwszy krzyk wczoraj, a druga dzisiaj
*** ach ta scena przy uczcie, na której zobligowali się między sobą, że nie będą w ogóle komentować tego, co jedzą ;)
(Zdjęcia oczka ze szklanym, by Lipka)
środa, 31 marca 2010
Wielkie zieeeeew przy likierze ;)
poniedziałek, 29 marca 2010
Słodka seria - z żurawiną (i garścią dni minionych)
Pamiętam list napisany do siebie. To było w dniu urodzin. Pisała go 14 – letnia dziewczyna, ale adresatem była 18-to latka. Młodsza opowiadała starszej o tym, co czuje i jak myśli, jednocześnie pytała starszą, jak wygląda jej życie. Zaklejona koperta, zgodnie z napisem : „otwórz za 4 lata” czekała cierpliwie na pełnoletność. To w zasadzie było dość zabawne. Starsza czytając młodszą trochę się nie poznawała, tamta pierwsza brzmiała obco, choć sympatycznie. Wydała się jednak starszej nader ciekawska z tymi pytaniami o przyszłość. To chyba dobrze, że pamiętnik w ilości pięciu 96-kartkowych zeszytów zamienił się wcześniej w konfetti i spoczął na śmietniku.
Teraz mam przed sobą inny zeszyt. Opowiada o minionych radościach i zachwytach, o odkrywaniu i dzieleniu. O delektacji i pożeraniu pełną gębą. O namiastkach, odczuciach, cieple i zimnych dłoniach. Widzę obrazy, przypominam sobie konteksty, czuję smak na końcu języka – łapię nieuchwytne. Trochę się nie poznaję, marszczę czoło, a jednocześnie uśmiecham i łowię słowa, zdania, całe teksty. Karmię się nimi. Czytam: „Urodziłam się na krótko dla słodkiej chwili. Nakarmiłam ją – na powrót umieram.” Ale... nadal nie dowierzam.
Słodka seria – kotlety z żurawiną (źródło: kuchnia.tv - Ainsley rusza w plener, oko na zielono)
100 gramów świeżych, dojrzałych żurawin (były suszone)
0,5 kg mielonego mięsa z dzika lub wieprzowiny (była świnka)
2 łyżeczki posiekanego rozmarynu
3 rozgniecione ząbki czosnku
skórka otarta z cytryny (pominięte)
6 posiekanych dymek (pominięte)
sól, pieprz do smaku
Składniki kotlecików włożyć do miski i wyrobić rękoma na gładką masę. Formować równej wielkości spłaszczone kotleciki i smażyć je 5-8 minut z każdej strony na rozgrzanym grillu lub na patelni grillowej.
A teraz oko: po pierwsze suszona żurawina była z braku świeżej - ustawy pożarły mi czas i nie miałam rzeczonego, wobec powyższego, na sklepową marnację. Po drugie – zamiast patelni grillowej była zwykła. Po trzecie (wynikające z pierwszego i drugiego): kilka żurawin trochę mi się przyhajcowało, bo się oddaliłam od pryskającej patelni, bo przecież z rozgrzaną się spieram. Ale w ostatecznym rozrachunku kotlety były git. Dużo dobrego dał z siebie rozmaryn. Reszta jest milczeniem? Bynajmniej! - do towarzystwa była kasza jęczmienna i gotowana karotka. Karotka była się pokroiła w kostkę, a już ugotowana, acz jeszcze ciepła - omaściła masłem, a potem obsypała mielonym kardamonem i cytrynowym pieprzem.
A co na to Lec? ---> "Wystarczy się oddać iluzji, aby odczuć realne konsekwencje."
piątek, 26 marca 2010
Słodka seria - z bananami
Na zmianę zagłębiam się w dwa światy. Pierwszy - przepastny, oparagrafowany, cały czas na prawo*. Bezustannie coś stanowi, czegoś zabrania, na coś daje licencję, bądź ją odbiera. A potem wsiadam do metra i obezwładnia mnie świat drugi**, który kpi z paragrafów, jest ciemny. W nim zabronione jest dozwolone, sam sobie przyznaje licencję na istnienie. Pomiędzy jednym i drugim potrzebuję oddechu. Z domu wywabia mnie słońce. Zakładam kolorowe rajtuzy, wdziewam kieckę i idę na spacer. Dzisiaj powietrze przeciął mi pierwszy motyl. Nieodwołalnie ogłaszam nastanie wiosny :) Jest ciepło, niebawem dzień zyska jeszcze jedną godzinę, tym samym też wydłuży się czas światła do fotografowania.... jedzenia – rzecz jasna :) Bajdełejem - ze zdjęciami obiadów zjedzonych kojarzą mi się Jego dwa ulubione spostrzeżenia, które zwykł wyrażać, kiedy pochylona nad obiadem ze szklanym okiem uskuteczniałam wyścigi z czasem i stygnącą potrawą:
Zdanie pierwsze: „więcej fotografujesz, niż łyżką wiosłujesz” (to o zupach)
Zdanie drugie: „A! Już wiem, po co robisz zdjęcia obiadom. Jak coś ci zaszkodzi, pójdziesz do lekarza ze zdjęciem i powiesz: panie doktorze, wczoraj zjadłam „to”” ;)
Przeglądam zatem zdjęcia obiadów ostatnich i stwierdzam, że trochę sobie słodzę ;) Mimowolnie wyszła z tego słodka seria. Lubię słodycze – cóż poradzić ;) A waga i tak leci w dół... Eh!
Słodka seria – kurczak w mleku kokosowym (przepis – wycinek z jakiejś gazety skrzętnie ukryty w cytrynowym segregatorze)
oliwa
świeży, starty imbir
cebula
marchewka
pierś kurczaka
papryczka z Espelette (dzięki! Betsi :))
chili (w płatkach)
woda
mleko kokosowe
banan
rodzynki (sparzone)
Na oliwę rzuciłam imbir i chwilkę smażyłam (przyjemny zapach :)), potem dorzuciłam pokrojoną cebulę i marchewkę. W przepisie miały się lekko zrumienić, ja je tylko trochę potrzymałam na ogniu, nim dostały pokawałkowanego (obtoczonego w oliwie i mielonej papryczce z Espelette oraz posolonego)kurczaka i chili (w przepisie była czuszka***). Później podlałam trochę wodą i dusiłam do miękkości mięsa, by potem zalać mlekiem kokosowym i uszczęśliwić pokrojonym bananem i rodzynkami. Wszystko razem się jeszcze chwilę gotowało, aż sos - dzięki bananom - zrobił się przyjemnie zawiesisty. Na koniec – doprawienie. Aha! Posypałam natką, ale kolendra bardziej by tutaj pasowała.
A co na to Lec? ---> "Miej w życiu jeden monolog, ale kładź akcent stale na inne słowo."
* ustawa, za ustawą...
** Roberto Saviano – „Gomorra - podróż po imperium kamorry”
*** lubię brzmienie słowa czuszka – brzmi trochę jak “czastuszka” – rosyjska, ludowa, wesoła przyśpiewka
piątek, 19 marca 2010
Bełkot bez słów
Nic dzisiaj nie napiszę. Zamilknę. Literki spadły mi na ziemię. Rozsypały się, tworząc zorganizowany nieład. Trudno je pozbierać. Nie chcą się słuchać. Nie w głowie im teraz ustawianie się w szeregach, tworzenie słów, zdań i wersów. Dzisiaj gadają same ze sobą, plotkują, przekrzykują się, mruczą, śpiewają – każde na swoją nutę. I nawet nie stoją w miejscu. Wciąż kreślą nowe ścieżki. Są jak mrówki w mrowisku, odkrytym nagle na leśnej polanie. One też mają coś do zrobienia. Cały czas coś je goni, coś każe nie stać w miejscu. Wodzisz wzrok za nimi i nie nadążasz. Nawet nie wiesz, na której się skupić, widzisz czerń, która wciąż tworzy nowe wzory. Uparte są i bardzo sprytne. Poddaję się. To one rządzą. Nic dzisiaj nie napiszę. Zamilknę.
Orzeszki (przepis z zeszytu Najlepszej)
Ciasto – wersja klasyczna:
0,5 – 0,75 kg mąki ( w zależności jak będzie się zachowywać ciasto, ma być takie mniej więcej pierogowe, dość miękkie, aby toczyć z niego kule)
1 kostka rozpuszczonej margaryny
1/2 szklanicy kwaśnej śmietany
2 żółtka
2 łyżki octu*
1 łyżeczka sody oczyszczonej
Po pierwsze – wszystko miesza się na stolnicy na zjednoczenie – dłonie miętolą ciasto, aż będzie jednolite. Potem trzeba sobie polecieć w kulki – niezbyt duże, tak pi razy oko wielkości podwójnego groszku. Następnie wrzucić na orzeszkową rozgrzaną patelnię, którą ogrzał żar palnika i na małą chwilę zapomnieć. Ciała mają zażyć solarki, ale się nie spalić. Trzeba dozować to ciepło, przez obserwację. Potem przychodzi czas słodzenia.
Masa:
kostka margaryny
0,5 szklanicy wody
1 szklanica cukru
2 łyżki kakao
niebieskie mleko w proszku (całe)
bakalie (rodzynki, italiańskie, może być żurawinka)
Tutaj sprawa przedstawia się nad wyraz mało skomplikowanie. Wystarczy całe towarzystwo (oprócz mleka w proszku i bakalii) zapoznać ze sobą w rondlu i ogrzać ciepłą atmosferą palnika. Wszyscy mają sobie prawić komplementy, aż do całkowitego rozpływania się w zachwytach. A potem trzeba być stanowczym i ostudzić to ciepło. Kiedy misja zakończy się sukcesem, do wszystkiego wkracza mleko w proszku, rodzynki i italiańskie. Robi się zamieszanie i po chwili masa jest już gotowa na wypełnianie kruchych ciał.
W zasadzie orzeszki można jeść od razu, przy okazji nadziewania, bo trochę czasu jednak się schodzi na taką relaksację. Niemniej jednak, warto dać masie zastygnąć. W tym celu bezczelnie można nadziane ciała zostawić na jakiś czas w chłodnicy.
A co na to Lec? ---> "Czasem zjawia się Myśl nie zastając Człowieka, istnieje nie pomyślana albo eksploduje jako bezmyślny czyn."
* nie pytajcie mnie, co daje ten ocet, może... elastyczność? (tak sobie zgaduję ;)) Ktoś wie?
Edit: I.nna podpowiada, że on wpływa na kruchość - to chyba byłby dobry trop :)
środa, 17 marca 2010
"...jeszcze w zielone gramy..."
"Przez kolejne grudnie, maje każdy goni jak szalony,
A za nami pozostaje sto okazji przegapionych
Ktoś wytyka nam co chwilę
W mróz czy upał, w zimie, w lecie
Szans niedostrzeżonych tyle
I ktoś rację ma, lecz przecież
Jeszcze w zielone gramy,
Jeszcze nie umieramy,
Jeszcze któregoś rana odbijemy się od ściany,
Jeszcze wiosenne deszcze obudzą ruń zieloną,
Jeszcze zimowe śmieci na ogniskach wiosny spłoną,
Jeszcze w zielone gramy,
Jeszcze wzrok nam się pali,
Jeszcze się nam pokłonią ci, co palcem wygrażali
My możemy być w kłopocie,
Ale na rozpaczy dnie jeszcze nie
Długo nie
Więc nie martwmy się, bo w końcu nie nam jednym się nie klei
Ważne, by choć raz w miesiącu mieć dyktando u nadziei
Żeby w serca kajeciku po literkach zanotować
I powtarzać sobie cicho takie prościuteńkie słowa:
Jeszcze w zielone gramy,
Jeszcze nie umieramy,
Jeszcze się spełnią nasze piękne sny, marzenia, plany,
Tylko nie ulegajmy przedwczesnym niepokojom
Bądźmy jak stare wróble, które stracha się nie boją
Jeszcze w zielone gramy, choć skroń niejedna siwa
Jeszcze sól będzie mądra, a oliwa sprawiedliwa
Różne drogi nas prowadzą,
Lecz ta, która w przepaść rwie jeszcze nie
Długo nie
Jeszcze w zielone gramy -
Chęć życia nam nie zbrzydła
Jeszcze na strychu każdy klei połamane skrzydła
I myśli sobie Ikar, co nieraz już w dół runął
"Jakby powiało zdrowo, to bym jeszcze raz pofrunął!"
Jeszcze w zielone gramy, choć życie nam doskwiera
Gramy w nim swoje role naturszczycy bez suflera
W najróżniejszych sztukach gramy
Lecz w tej, co się skończy źle jeszcze nie
Długo nie"
(słowa: Wojciech Młynarski; muzyka: Jerzy Matuszkiewicz; wykonanie: Raz Dwa Trzy)
A co na to Lec? ---> "Czasem wydaje mi się, że niektórzy ludzie ukrywają przed sobą swoje myśli we mnie."
Gorący kubek , czyli krem brokułowy z porami i zieloną pastą curry
oliwa
por
masło
pieczarki
zielona pasta curry
brokuł
woda
sól, przyprawy
śmietana
Na oliwie poddusiłam potalarkowanego pora, a w rondlu obok na maśle tak samo rozprawiałam się z szampinionami. Później por dostał solidną łyżeczkę zielonej pasty curry*, został zalany wodą i do towarzystwa dostał mrożonego brokuła. I zostawiłam całe towarzystwo, aby się ogrzało ogniem podrondlowym. Kiedy brokuły były miękkie dorzuciłam zahartowaną śmietanę, doprawiłam gotową mieszanką przypraw (rozmaryn, chili, papryka słodka, imbir, oregano, pieprz czarny, natka pietruszki, mięta, lubczyk, goździki), wyżyrafinowałam na ciapę, przysoliłam, wymieszałam z ryżem i uszczęśliwiłam uduszonymi plasterkami szampinionów. Zerknęłam w okno i ciężko westchnęłam – na widok śniegu. Buty czekają...
* tym razem nie miałam zapasu superanckiego. Nie używam kostek, więc smak nadała pasta – przy pomidorówie z soczewicą i kokosowym się sprawdza, więc tutaj też dostała takie zadanie. Spisała się!

wtorek, 16 marca 2010
Nic bardziej podniecającego
„Ale proszę mnie źle nie zrozumieć (jak gdyby to było możliwe) – podczas zimowej śnieżycy nie ma nic bardziej podniecającego, kiedy się otrzepuje z butów breję na ganku kuchennym, niż piosenka „Ciocia Jenny” dochodząca z radia i zapach pomidorowej grzejącej się na kuchni.” *
Aha...! przeganianie zimy – odniosło zgoła przeciwny skutek. Wszystko na nic, do diaska! Zima za to uderzyła ze zdwojoną siłą małej śnieżycy. Do czorta! Zmarzłam! Ech! Pech! Tym samym wyszła pilna potrzeba ocieplenia nieco zimnej atmosfery. Warzę więc zupę. A nawet trzy. Same pomidorówy.
A teraz - uwaga - oświadczam, że porzucam moją zupną miłość. Tak! Na topie już nie jest szczawiówa. Spójrzcie na oczko od nowa – nowe życie, nowa codzienność, nowe smaki. Ależ oczywiście, że nadal ją lubię! Dobrze mi się kojarzy. Z sentymentem wspominam zbieranie szczawiu podczas wycieczki na strzałeczce. Łąka, zachwyt, reklamówka pełna zielska... Ale w ostatecznym rozrachunku ona jest... zbyt niedostępna. Za długo trzeba mi na nią czekać. I nie zawsze jest gwarancja, czy będzie w ogóle. Bo może akurat ta łąka nie obrodziła w szczaw? A ja chciałabym ją teraz, kiedy tylko przyjdzie mi na to ochota. To jak z przytuleniem – znikają ramiona i nagle bardziej chcesz się przytulać. Pomidorówka mnie nie zawiodła. Jest zawsze, kiedy jej potrzebuję. Nie jutro, nie za tydzień, nie za miesiąc – tu i teraz. I za to ją lubię. I za smak też. Za każdym razem może przybrać inną postać. Czosnek? Soczewica z mlekiem kokosowym? Garam masala i korzenie? Przyjmie wszystko. I zawsze jest dobra.
Od lewej do prawej:
1. Rodowa czosnkowa (toczka w toczkę za Truskawką)
1-kilogramowy słoik pomidorów ( u mnie prosto z maminej piwnicy)*
1,5-3 główki czosnku**
olej/oliwa
ok. ½ łyżeczki soli
pieprz
szczypta cukru
2 czerstwe bułki, pokrojone w kostkę (na grzanki)
masło do grzanek (opcj.)
Obieram czosnek. Każdy ząbek kroję w cienkie plasterki.
W dużym garnku rozgrzewam olej, wrzucam nań czosnek. Smażę na złoty kolor, potem dodaję pomidory i podsmażam, aż trochę zmiękną.
Zalewam je wodą (tyle wody, ile pomidorów), przykrywam garnek i gotuję na małym ogniu.
Na koniec dodaję niecałe 1/2 łyżeczki soli, szczyptę cukru. Miksuję. Doprawiam świeżo zmielonym pieprzem.
Podaję z grzankami z bułki/chleba, upieczonymi z kilkoma wiórkami masła. A gdy nie mam piekarnika, grzanki robię na patelni.
Pomidory plus czosnek, kto lubi sos pomidorowy, polubi tę zupę! Ważne, by nie używać kwaśnych, kiepskich pomidorów. Aby stanowiły godne towarzystwo dla czosnku, muszą być aromatyczne i słodkawe. Do tego kilka grzanek z maślaną nutką i jestem w siódmym niebie.
* w sezonie kupuję kg świeżych pomidorów, sparzam i wykrawam szypułki;
** tak naprawdę ilość czosnku zależy od jego ostrości – jeśli jest dosyć łagodny, trzy główki to rozsądna ilość;
Od siebie dodam, że robiłam dokładnie tak, jak przykazała tutaj Truskawka. Tylko proporcje miałam tradycyjnie na oko.
2. Tomatna trzy kolory, czyli soczewica – pusta curry – mleko kokosowe
oliwa(lub ghee)
czerwona cebula
zielona pasta curry
pomidory z puszki
czerwona soczewica
woda
mleczko kokosowe
Na oliwie najpierw mdleje cebulina, potem dostaje z łyżki pastę curry. Za chwilę dołączają tomaty i czerwona soczewica. Z wrzącym ambarasem wlewa się woda i sprawia, że wszyscy miękną w jej towarzystwie. Na koniec mleczko kokosowe ze swoim „ęą” dokonuje dzieła.
Cała procedura wzięta stąd:
3. Tomatna korzenna
Zainspirowałam się przepisem Liski na pomidorówę z cynamonem, ale ostatecznie i tak zrobiłam po swojemu.
oliwa
por w krążkach
garam masala
kmin rzymski
zapuszkowane tomaty
wędzony kardamon (2 szt)
superancki
przyprawa piernikowa
mleko kokosowe
makaron orzo (zwane też biavetti
Krok pierwszy: oliwa i por, zaraz za nim garam masala z kuminem. Potem przyszedł czas na tomaty. Wszystko pyrkało ładną chwilę z towarzystwem 2 wędzonych kardamonów i dopiero później wlał się superancki (drobiowy). Pierwotnie później miałam sypnąć cynamonem, ale o zgrozo! Okazało się, że go nie mam na stanie. Miałam za to przyprawę piernikową. Niech się dzieje, co chce! – i szybki rzut do rondla. Potem jeszcze raz dorzuciłam garam masalę, bo miałam ochotę na korzenność ekstremalną. Na koniec mleczko kokosowe – chyba odkrywam je na nowo :) Po zgaszeniu płomienia, do akcji wkroczyła żyrafina, żyrafinując wszystko na ciapo – krem, dość rzadki jednak jak na krem. Wszystko zagęściła dorzucona solidna porcja ugotowanego orzo. Tak! Ten korzenny posmak był git!
A co na to Lec? ---> "Notatka do myśli:”?!”"
* Philip Roth – „Kompleks Portnoya”
sobota, 13 marca 2010
"Nieznośna lekkość bytu"

Placki cukiniowe z imbirową nutą (przerobiony przepis na ziemniaczane)
cukinia
jajco
mąka
sól, pieprznięty
kawałek kłącza imbiru
Obraną cukinię rzuciłam na wzrok tarki, która rozmieniła ją na drobno (jeżeli byłby z tego jakiś sok, pewnie bym go odcisnęła). Mniejsze oczy zajęły się tarciem imbiru. Do startych dorzuciłam jajco i mąki na tyle, aby konsystencja ciasta była gęstsza niż na naleśniki. Przysoliłam, pieprznęłam i rzuciłam na żar patelni. Smażyłam krótko – do zrumienienia, bo przecież z patelnią się nie lubię. A potem zjadłam* – z anyżkową konfiturą z karmelizowanej czerwonej cebuli, którą uszczęśliwiła mnie Lipka. A później? Później oddałam się. Nauce.
A co na to Lec? ---> "Słowa są nekrologami myśli."
* za pierwszym razem, kiedy je smażyłam wieki temu, jeszcze w czasach wrocławskich, a i drugi raz już w zacisznej – do ciasta dorzucałam świeży koperek i serwowałam z jogurtem czosnkowym. Też było dobrze.
środa, 10 marca 2010
Co kryje wnętrze...?
- Mmm! Ładnie wyglądasz! Tak zgrabnie i apetycznie.
- A moje wnętrze? Nie interesuje Cię moje bogate wnętrze?
- To zależy, czy do mnie przemówi. Czy zachwyci mnie podniebiennie.
- Jeśli mnie nie skosztujesz, to się nie dowiesz.
- No właśnie! Dlaczego więc deliberujemy, zamiast przejść do czynów? Chyba mam na ciebie ochotę ;)
Mężczyzna przypomniał mi, że miałam do czynienia z tymi o bogatym wnętrzu z przepisu od Trufli. Oto właśnie!
Pierogi pieczone, krucho-drożdżowe z twarogiem i kaszą gryczaną (za Truflą – oko na zielono)
(12 średnich pierogów lub 6 większych - u mnie wyszło 15 bogatych sztuk)
Ciasto:
200g mąki orkiszowej białej (można zamienić na pszenną)
1 łyżeczka drożdży instant
1 szczypta tymianku
100g bardzo miękkiego masła
1 szczypta chilli
1 szczypta soli
70ml zimnej wody
do posmarowania: olej, roztopione masło lub jajko wymieszane z 1łyżką mleka
Farsz:
1 średnia cebula
2 łyżki oleju z pestek winogron (lub słonecznikowego)
1 szczypta kminku (dałam kumin)
1/3 łyżeczki tymianku
150g kaszy gryczanej, ugotowanej na sypko (może być z poprzedniego dnia)
200g twarogu, odsączonego na sitku
suszone pomidory
sól, świeżo mielony pieprz
Mąkę wymieszać z drożdżami, dodać tymianek, wymieszać, dodać masło i połączyć z mąką aż pokryje ona masło. Posypać chili, wymieszać dodać sól i wodę. Wymieszać, ciasto przełożyć na blat oprószony łyżką mąki i krótko zagnieść aż stanie się elastyczne (ok. 3-4minut).Przełożyć do miski, przykryć folią i odstawić w ciepłe miejsce na 20-30min., aby odpoczęło. (robiłam i tak: ciasto zagnieść, owinąć w folię i włożyć do lodówki, na drugi dzień wystarczy je wyjąć ok. 1godz przed planowanym pieczeniem). (A ja wrzuciłam michę z ciastem na kaloryfer i zapomniałam na pół godziny)
W tym czasie przygotować farsz. Cebulę pokroić w kostkę i zeszklić na oleju, odstawić. Odciśnięty ser rozgnieść widelcem, dodać kaszę, tymianek (i suszone tomaty) i dokładnie wymieszać. Dodać cebulę (może być ciepła), kminek. Po chwili pieprz, wymieszać i posolić do smaku.
Piec rozgrzać do 170 stopni. Ciasto na pierogi wyjąć, rozwałkować dłońmi w wałek i podzielić na 12 część (można na 6, wtedy pierogi będą "konkretniejsze").
Każdą część uturlać w dłoniach w kulkę, kulkę spłaszczyć dłońmi na placuszek, na placuszek nakładać farsz i zlepić brzegi.
Pierogi ułożyć na blasze wyłożonej pergaminem i posmarować olejem, roztopionym masłem, lub jajkiem wymieszanym z łyżką mleka. ( u mnie - rozbełtane żółtko)
Piec 25-30 min. (piekłam jakieś 40 minut)
Pyszne na ciepło i na zimno. Szczególnie z czerwonym barszczykiem.
Piekłam je jeszcze w styczniu w Orzechówce, ale wróciłabym do nich jeszcze raz. Dobre były i z barszczem na ciepło, a i bez popitki na zimno też git. Bajdełejem - suszone tomaty też dużo dobrego zrobiły. Niniejszym polecam pokusić się o dorzucenie rzeczonych :)
A co na to Lec? ---> "Jest obżarty cudzą strawą duchową. Od czasu do czasu odbija mu się. Mezalians czkawki ze zgagą. Coś oryginalnego."
niedziela, 7 marca 2010
Niedzielna herbatka z Królową*
Oko: Serwujesz do tego czaj? ;)
Pola: Oczku hihi w zasadzie tak, ale u mnie nazywa się to Madhubanka :)
Po krótkim czasie m@upa do oka, krótka wymiana słów i po ustaleniach, że mleko nie kozie, a sojowe, że z gatunkiem herbaty też śmiało można poczynić zmiany, i że w ogóle to można napić się razem... i tak od słowa do słowa....oto właśnie: madhubanka w samo południe :) Piję ją dzisiaj w towarzystwie Królowej Polki... powiedzmy „po angielsku”**, według przepisu "tych Dziwaków" ;))) Czy ma ktoś sandwich'a? ;)

Madhubanka (przepis: Jola Słoma i Mirek Trymbulak, oko na zielono)
2 szklanki mleka 3,2% i 2 szklanki wody lub 4 szklanki mleka sojowego waniliowego (po szklance zwykłego mleka 3,2% i wody)
1/3 łyżeczki mielonego zielonego kardamonu (3 rozgniecione ziarna kardamonu)
1 łyżeczka przyprawy piernikowej /bez dodatku kakao i mąki/
4 łyżeczki cukru (2 łyżeczki)
kilka plastrów świeżego imbiru
po 1 łyżce liściastej czarnej herbaty: Yunan, Earl Grey i Madras (były 2 łyżeczki czarnej, cejlońskiej aromatyzowanej brzoskwinią)
Gotujesz wodę z mlekiem lub mleko sojowe z cukrem dodając przyprawy, gdy zacznie wrzeć wsypujesz herbatę i jeszcze chwilkę gotujesz mieszając. Po zdjęciu z ognia przecedzasz przez sito.
A co na to Lec? ---> "Od słowa do słowa idzie człowiek czasem całe życie."
_____________________________
Edit: A co na to ja? Przypomniało mi to czasy dzieciństwa, kiedy siedząc przy kuchennym stole u dziadków na wsi, zajadałam posmarowaną masłem drożdżówkę - upieczoną przez naszą rodzinną królową od drożdżówek - babcię Reginę***, a popijałam rzeczone ciasto bawarką. Ta cowmasala zwana dźwięcznie madhubanką (dlaczego ta nazwa brzmi mi znajomo z rosyjska, pojęcia nie mam :)) ładnie wtopiła się we wspomnienia. Różnica jest taka - na korzyść tej współczesnej, iż ma w sobie korzenny aromat, który bardzo przypadł mi podniebiennie. Jeszcze do niej wrócę :)
_____________________________
* królową od drożdżowych
** bo z mlekiem ;))
*** sic! - Regina z łaciny oznacza królową :) I wszystko ładnie się zapętliło :)
piątek, 5 marca 2010
Love Story z happy - endem
Dzień Dobry Państwu. Jestem właśnie świeżo po premierze najnowszego spektaklu z serii przedstawień „Maskarada – czyli słodki czwartek”. I muszę przyznać, że jak do tej pory teatr spisuje się znakomicie, publiczność dopisuje, więc i sztuka nie schodzi z afisza. Jednakowoż, tutaj zdradzę wieść, która pomiędzy recenzentami rozeszła się drogą pantoflową: przyszło - czwartkowy spektakl stoi pod dużym znakiem zapytania. Wszystko przez to, że jedna z osób obsługi została wezwana na pilne rozmowy na górze. Ale co nas obchodzi przyszłość, skoro na świeżo mamy jeszcze w pamięci ostatnią „Maskaradę”. To lekka komediowa sztuka, acz nie pozbawiona elementów dramatu. Tym razem widzom trafiło się novum w postaci odejścia od tradycyjnej, jak dotąd, receptury zapisanej w scenariuszu. Otóż, co udało mi się potwierdzić bezpośrednio u pani reżyser, zmiana nastąpiła nie tylko w odniesieniu do ciał, ale i do nadzienia. Zacznijmy jednak, od tego, że sami aktorzy też na bieżąco improwizowali. Panie reżyserki: główna i pomocnicza planowały wprowadzić na scenę ciała w kolorze czarnym. W tym celu zaangażowały do pierwszych scen z udziałem białka – czarny barwnik.
Po zrobieniu lekkiego zamieszania, barwnik pokazał na co go stać. Reżyserki były kontente.
Jak się jednak okazało, za bardzo zawierzyły rzeczonemu. Bo oto po grze z migdałową mąką, cukrem i kakao – zaczął stroić fochy. A potem się rozjaśnił. I same ciała w efekcie, też spontanicznie zagrały na jaśniejszy, kakaowy kolor. Dość jeszcze dodać, że same ciała w scenariuszu zapisane miały, że mają być z bezy włoskiej. Te didaskalia akurat urzeczywistniły się podczas przedstawienia doskonale. Zebrały całkowicie zasłużone oklaski i zachwyty. Ponieważ gra była na żywo, nastąpiło spontaniczne przejście do aktu drugiego, również zmienionego w stosunku do sztuk minionych.
Scena nazywała się: „Krem cukierniczy Eli”. W roli głównej wystąpił kogel – mogel, który w połączeniu z mazeiną rzucił się żywiołowo w odmęty gorącego mleka. W międzyczasie, kiedy gra posuwała się w czasie, dołączali kolejni aktorzy: miętowa esencja, zielony barwnik, zmielone pistacje i masło.
Najlepsza była jednak scena finałowa, kiedy wszyscy aktorzy pojawili się (w różnych stanach skupienia) wspólnie, aby uskutecznić zakończenie. Można powiedzieć, iż mogliśmy obserwować love story z happy – endem. Aktorzy się połączyli i zrobiło się słodko. Przedstawienie było nad wyraz realistyczne. Jeśli odczuwacie niedosyt, namawiam Was na udanie się na najbliższy spektakl w kuchni własnej. Naprawdę warto ;)
A po przedstawieniu warto wybrać się do restauracji na coś lekkiego. Tylko uwaga! Jeżeli jesteście rozpoznawalną personą, uważajcie na paparazzi. Ostatnio wszędzie ich pełno ;)
A co na to Lec? ---> "Wrzawa wokół mnie wyzwala we mnie moją wielką ciszę."
(foto: szklanego oka, oczka ze szklanym i zupy - by Lipka)
pees. wiadomość z ostatniej chwili: przepis na sztukę pojawi się, kiedy główna pani reżyser przedstawi scenariusz na Szczęściu.
_____________________________________
Edit: 07.03.2010 - przepis za Lipką, szczegóły tutaj
Makaroniki wiosenne: do makaroników (z ok. 7 wysuszonych białek przez 2 dni - łącznie 210 g) dodana 1 czubata łyżka gorzkiego kakao i ok. 1/8 łyżeczki czarnego barwnika w żelu (dałyśmy go stanowczo za mało - myślę, że na tą ilość powinnyśmy dać ok. 1 łyżeczkę). Nadzienie zrobiłyśmy z kremu cukierniczego z wanilią (porcja z 6 żółtek), z dodatkiem blisko 6-7 kropel ekstraktu miętowego, ok. 1/2 łyżeczki barwnika zielonego, ok. 125 g ubitego na puch masła i ok. 100 g zmielonych, niesolonych i łuskanych pistacji. Ten krem należy też schłodzić, by stężał i dał się ładnie wyciskać z rękawa.
poniedziałek, 1 marca 2010
Odwilż, czyli na pohybel bieli
Jak podają synoptycy, obserwuje się wzmożony przypływ mas wyższego ciśnienia, spowodowanego oczekiwaniem na wiosnę. Zauważalne są jednak czarne chmury złego nastroju przez zalegającą na chodnikach brudną biel. Według naszych obserwacji wnioskuje się, iż ciepło będzie przychodzić falami – gotującej się zupy na gazie. Tym samym nieco wzrośnie również temperatura, a po napełnieniu żołądka poprawi się ogólne samopoczucie . W najbliższych dniach przewidywany jest kolor zielony i opady klopsów do rondli. Wszystko to prawdopodobnie ogrzeje atmosferę i zachęci nas w ciągu dnia do spacerów w poszukiwaniu odwilży. A poza tym pamiętajmy, że „w nocy jest ciemniej, a w dzień jest jaśniej” ;)
Przewaga zieleni nad bielą, czyli koperkowa... no i klops! (pomysł z głowy, inspirowany znalezionym kiedyś przepisem w jakiejś babskiej gazecie)
superancki
masło
pęczek koperku
mięso mielone z cielęciny
sól, pieprz, czarnuszka (zwana nigellą)
mleko kokosowe
Na maśle najpierw poddusił się krótką chwilę poszatkowany koperek, a później dostał towarzystwo superanckiego. Zupa pyrkała chwilę na gazie, a ja zabrałam się za klopsy. Mięso mielone pieprznęłam i mu przysoliłam, dorzuciłam czarnuszkę i mokrą ręką formowałam małe klopsy, które od razu wrzuciłam do zupy. Gaz zgasł wtedy, kiedy klopsy były jadalne, czyli po bardzo krótkiej chwili. Na koniec pamiętając o śniegu, dolałam nieco białego mleka kokosowego. Ale nie dużo, bo przecież czekamy na odwilż i bardziej pragniemy zieleni koperku, niż bieli mleka :) Lekka koperkowa wiosna z wciąż jeszcze sytą od klopsów zimą. Takie... przedwiośnie... Już jest cieplej :)
A co na to Lec? ---> „Ta brudna woda była białym śniegiem. Ominąłem ją pełen uszanowania.”
Ps. Wiosną przychodzi odrodzenie. A ponieważ do niej nie jest już wcale tak daleko, mam dla Was nowe – stare życie ---> zapraszam Was, Króliczki na zreaktywowaną i odmienioną Kosę :)