"- Jeszcze wody?
Sempere syn pośpiesznie napełnił szklankę. (...)
- Coś słodkiego pewnie dobrze mu zrobi. Może zemdlał z głodu? – zauważył syn.
- Skocz do piekarni na rogu i przynieś jakieś ciastka – zgodził się księgarz. (...)
Kilka minut później młody Sempere był już z powrotem, niosąc pod pachą papierową torbę wypełnioną delikatesami z pobliskiej cukierni. Podał mi ją, wybrałem brioszkę, która w innej sytuacji wydałaby mi się bardziej apetyczna niż tyłeczek tancerki rewiowej.
- Proszę ugryźć – zaordynował Sempere.
Zjadłem brioszkę drobnymi kęsami i powoli zacząłem wracać do siebie.
- Wygląda już trochę lepiej – zauważył syn księgarza.
- Nie ma jak świeża bułeczka..." *
Słabo sięgam już pamięcią, kiedy ostatni raz piekłam w weekendowej u Margotka. Chyba wtedy, kiedy sama byłam gospodynią, czyli w czasach Historii Kuchennych. Czyli lata świetlne emocji i zdarzeń temu ;)

Pomyślałam sobie jednak, że warto byłoby rozpocząć nowy rok piekarniczo, wszak dokładnie rok temu zaczynałam się zaprzyjaźniać z drożdżami, no i dostałam wówczas na początek drogi od Lipki (nieżyjącego już, ale nie z mojej winy) Bliźniaka, czyli zakwas – klon Matuszki ;)
Tym samym skoro rzeczonego nie mam, dałam się ponieść wyobrażeniu aromatów związanych z brioszką. Wody z kwiatu pomarańczy naturalnie nie miałam, więc wykorzystałam namiastkę w postaci aromatu pomarańczowego. Wlałam całą butelczynę i w kuchni Najlepszej natychmiast rozniósł się przyjemny aromat :)
Samo ciacho było bardzo grzeczne, ładnie wyrastało i szybko się upiekło pachnąc obietnicą przyjemnego smaku. Zrobiłam sobie kwiatka w tortownicy – wyszło 10 bułeczek, ale nie wszystkie dotrwały do rana. Ale nic to! Za to rano... Wspominałam u Truskaweczki w komentarzu, że ja zwykłam pomijać śniadania i gładko przechodzę do obiadu – ale nie nie! Nie tym razem! Dałam się skusić na brioszkową bułę z żurawinkowym mincemat’em od mikołajki - Ewelosy i kawą z bulgota (czyli kawiarki) dopieszczonej mlekiem. Mniam! :)
Jako, że Gospodynią była Lipka - wzięłam z niej przykład i do Piekarni dotarłam spóźniona ;)P (sorka Lipka, taki żarcik ;)** )Ale Alutka powiedziała, że pozwala mi na spóźnialstwo, i mało tego – z przyjemnością mnie dopisze. Zatem? – jak tam Moja Pani? ;)

Brioche z jogurtem i wodą pomarańczową (za Lipką) - oczko na zielono ;)
Składniki:
80 ml mleka
1 jajko, lekko roztrzepane
50 g jogurtu
2 łyżki wody z kwiatów pomarańczy (lub aromat pomarańczowy)
1 łyżeczka soku z cytryny (zwykle pomijam, ale czasem dodaję skórkę pomarańczową) – oczko dało sok
20 g cukru (zwykle daję brązowy) + cukier waniliowy (ja daję kilka łyżek domowego, lub dodaję więcej cukru i dolewam chlust ekstraktu) – oczko dało cukier biały i torebkę wanilinowego
1/2 łyżeczki soli
20 g masła, roztopionego (dałam margarynę, bo z przerażeniem odkryłam, że w chłodnicy czai się tylko margaryna Katarzyna, a na wyjście do sklepu byłam za leniwa, wiecie zaspy w śniegu, kozaki trzeba wdziewać, kurtkę zakładać... itepe)
350 g mąki pszennej typ 450
1 łyżeczka drożdży instant
Przygotowanie: Wszystkie składniki umieścić w maszynie w podanej kolejności (należy upewnić się jaką kolejność dodawania składników wymaga Wasza maszyna, u mnie najpierw dodaje się płyny, tłuszcz, cukier i sól, a potem mąkę i na koniec drożdże). Nastawić program podstawowy lub szybki. Brioche studzić na kratce.
Ciasto można też przygotować ręcznie lub w mikserze. Wyrobić, odstawić na ok. 1 godzinę do wyrośnięcia, potem uformować bochenek o dowolnym kształcie i piec w małej keksówce lub na blasze/kamieniu ok. 20-25 minut w 180-200 stopniach. Należy uważać na czas pieczenia. Nie piekłam jej jeszcze bez maszyny, więc nie jestem pewna długości pieczenia.
Jako, że przepis pierwotnie był skierowany głównie do maszynistek, zasięgnęłam ratunkowego języka u Lipki. Po konsultacji najpierw do miski poszły suche, potem mokre – wszystko ręcznie zostało wymieszane na zjednoczenie, a na końcu wlało się roztopione masło, czyli margaryna ;) Znowu wymieszanie aż uzyskało pożądaną elastyczność, potem do michy obsypanej lekko mąką i na kaloryferze rosło sobie ponad 1,5 godziny. Potem złożyłam dwa razy, uformowałam 10 buł i wsadziłam do tortownicy i znowu na kaloryfer, ale tylko na pół godziny, bo rosło jak szalone. W piekle spędziło 25 minut w 180 stopniach, piekarnik wyłączyłam, poszłam na serial i po 15 minutach wyciągnęłam bułę ze stygnącego już piekła. A potem zrobił się wieczór, po wieczorze noc, a po nocy ranek ze śniadaniem :)
A co na to Lec? ---> "Życie zmusza człowieka do wielu czynności dobrowolnych."
* Carlos Ruiz Zafon – "Gra Anioła"