niedziela, 31 stycznia 2010

Weekendowa Cukiernia - STYCZEŃ

Poznałam się naocznie z Matką Polką Cukierniczą – więc nie mogło być inaczej: mus, nie mus, przyszedł czas na dziewicze wspólne słodkie pieczenie. Pierwotnie miałam się wyrobić z wszystkimi trzema propozycjami obecnej gospodyni - Goś, ale w tak zwanym międzyczasie nastąpiła wyprowadzka z Orzechówki, potem zlot babulonów był – więc potrójnie czekoladowe nadal czeka. Zwłaszcza, że nadal nie upolowałam białej czekolady. To chyba jakaś złośliwość – w kaufie, owszem była, ale z wanilią i bourbonem. A ja pożądam zwykłej, bez udziwnień. Nic to! Torcik marchewkowy upiekł się pysznie, a i mus schłodził wzorowo. Wszystko robiłam tak, jak przepisy nakazały – z jednym małym odstępstwem – do musu dorzuciłam jeszcze italiańskie. A potrójne czeka na popełnienie :)



A co na to Lec? ---> "Nie wrzucaj wszystkiego do jednego worka – nie udźwigniesz."



sobota, 30 stycznia 2010

Pustka w pełni

Jadało się, słodziło, piło też. A potem nastała pustka – w butelkach też ;) Zawartość sięgnęła dna i zostawiła po sobie tylko szkło. Trochę tego było... wina, szampan, gin, rum, whisky i nalewki.


Z win zdecydowanie stawiam na różowe Sutter Home, przyznam smakowało jak... soczek i świetnie podpasowało do przegryzajki, którą były różowe makaroniki. Tak! - na taki róż zdecydowanie nie mam alergii ;))) Zaś rum z tonikiem i limonką doskonale nas znieczulił przed czarną mszą, w której ofiarę serca złożył Dżordż. A Polka serwowała nam niezłe driny z whisky w nocy, kiedy Truskawce nie dałyśmy spać, bo chichotałyśmy. Sory, Ania! ;)



Mieszane uczucia mieliśmy względem wina indyjskiego. Smakowało... dziwnie. Es pokusił się o teorię, że mogło być skwaśniałe. Ale to tylko domysły, zaś korek na pewno nie zawinił w tym... winie. A może ono po prostu tak miało smakować? Może Hindusi celują w dziwnych winach? A może partia z naszą butelką okazała się trefna? Ma ktoś ochotę zrobić drugie podejście? ;)


I jeszcze alkoholowy gwóźdź zlotu: NALEWKI! Dwie od Peggosławy – czeremchówka i pigwówka, dwie od Buru – orzechówka i porzeczkówka. Z Menażerem ustaliśmy już swoje rankingi. Ale jednogłośnie, przez wszystkich laur złotej butelki dostała porzeczkówka. Bardzo smacznie odnajdywała się o każdej porze – nawet z Dżordżem z chłodnicy o 2.30 w nocy ;) Zwłaszcza, że i cały anturaż butelkowy powalił wszystkich na kolana. Nie tylko etykiety były rasowe - nawet banderole Buru skądś wykombinowała - wszystko zgodnie z prawem, akcyza opłacona ;))


A teraz cisza i pusto. Ja też już opuściłam Szczęście. Za to kot... kot nie może spać, siedzi na oknie, wypatruje w okno (niby, że na sroki się gapi ;)), czeka i tęskni. Może kolejny zlocik? ;)



A co na to Lec? ---> "Nie bójcie się, moje myśli są takie malutkie, że będę je i po śmierci rzucał wam na płatkach śniegu spadających z nieba. A w lecie? Namyślę się! Przecież nie umieram jeszcze."

czwartek, 28 stycznia 2010

Słodzimy, słodzimy! – psze państwa!

Pora na słitaśny wpisik na blogasku, bo na stół wjeżdżają deserki ze zlotu babulonków. Każdy dzionek był odpowiednio posłodzony. Comfort Food poczęstował nas winnymi gruszeczkami z waniliowymi lodami i kieliszeczkami aromatycznego grzańczyka.


Dzionek indyjski, to panienka kotta – w dwóch warstwach: chai masala na dole z waniliową chmurzynką na górze. Zaś dzionek dziękczynny, w którym naszą gwiazdeczką był przystojny i opalony Dżordż, posłodził nas dyniowym creme brulee.


Najbardziej pracowita okazała się niedziella. Wszak była z nami Mistrzunia, więc trzeba było to odpowiednio wykorzystać ;) Okrutnie zazdrościłam Lipce tamtego pieczenia, tym bardziej byłam radosna jak skowroneczek, że będziemy popełniać makaroniczki z mistrzunią Fellunią teraz.
Okazało się, że cała linia produkcyjna delicyjek jest tylko pozornie trudna. No i wcale nie potrzebuje dużo ingrediencyjek. Białka jajca, które muszą wcześniej ze 2 dni suszyć się na blaciku do tego cukierek puderek, mączka z migdałów, tudzież płateczków migdałkowych, barwnik i to już prawie wszystko.


W baaardzo uproszczonym skróciku: wszystko miesza się razem, potem uskutecznia "trzepanie blachy o sofę", a następnie jak się chce (a my chciałyśmy – a szczególnie nasza Boróweczka) , można posypać zmielonymi suszonymi jagódkami - na ten przykład.


Potem sesyjka w piekiełku – niedługa, bo to delikatesy są. Potem tylko nadziewanko cytrynowym kremikiem i włala! :)


Uhhh! Zasłodziłam się. Przejdźmy zatem do lekko gorzkiej porażki. Gorzkiej jak czekolada deserowa – więc w ostatecznym rozrachunku też całkiem smacznej. A wszystko przez... zbyt małą ilość cukru pudru. Tak, tak, robaczki – czasem trzeba więcej słodzić. Ale to był wyjątek wcale, ani na jotę, nie potwierdzający regułę.
Oprócz jagodowych makaroników, miały być też makaroniki kawowe. Ostatecznie wyszło coś w kształcie brutti ma buoni. Ale też było dobre. Solony krem karmelowy do nadziania rzeczonych też stroił fochy – rozwarstwił się. Hm! Widocznie jednolitość nie leży w jego naturze. Cóż kawoszki musiały się obejść smakiem tego frustrata. I tak były dobre same sobie :)


Ale skoro jednolitość zawiodła dzisiaj, holizm będziemy ćwiczyć jutro ;)


A co na to Lec? ---> "Mam uczucie, że zawsze gram epizody dramatyczne w jakiejś wielkiej farsie."


ps. spoko Polka - na "kakałko" ;))P też przyjdzie pora ;)))

środa, 27 stycznia 2010

Dzień Trzeci!

A trzeciego dnia... trzeciego dnia wcale nie było zmartwychwstania, bo dnia drugiego wieczorem dokonało się coś, co do dzisiaj budzi strach w oczach. Wszak, przyznajcie to babulony, w Lipce drzemią mordercze instynkty i gdyby któraś popełniła owego dnia drugiego wieczorem zdjęcia tej pani, niechybnie na zdjęciu trzebaby było domalować czarny pasek na oczach ;)) Ale po kolei.


Na wstępie znieczuliłyśmy się na to bestialstwo dokonywane na 7 – kilowym indyku zwanym Dżordżem, sącząc przez słomkę bacardi z tonikiem i limonką. Potem było nam już wszystko jedno. A Lipka... Lipka najpierw wydepilowała indyka, a potem Es uciął szyję rzeczonemu, a na koniec Lipka wyrwała serce. Jak już zostało wspomniane dwa dni wcześniej – Dżordż stracił przez to resztki drzemiącego w nim romantyzmu. Można by rzec, że dokonała się profanacja zwłok, ale to nawet jeszcze nie koniec, bo potem na noc wylądował w chłodni zatapiając się formalinie zwanej solanką. Biedak! A dnia trzeciego po ziołowej aromatyzacji (pewnie, żeby go już ostatecznie otumanić) został wpakowany do piekła na ponad 4 godziny.


Wyobrażacie to sobie? Horror! Musiałyśmy się znowu znieczulać, tym razem nalewkami Menażera i Buru. W międzyczasie stwierdziłyśmy, że warto jakoś to poświęcenie Dżordża uhonorować i złożyć mu hołd. Skarpetki! Tak, właśnie! To jest to! Tylko jak je popełnić? Google Twoim przyjacielem, więc wybrałyśmy się na poszukiwanie wskazówek w odmętach sieci. Najpierw znalazłyśmy to, ale po chwili stwierdziłyśmy, że to jednak nie jest to, czego szukamy. Dżordż raczej nie miał już głowy do włóczki, więc by się nie przydała. A poza tym, pamiętajmy, on już był w piekle. A tam jest nieco ciepło. Zatem czapka była mu już zbędna. W końcu natrafiłyśmy na dobry trop! Wykonania zadania podjęła się Polka i Buru, nad którymi czuwał mój Menażer – Peggosława Karolowa.


Robotę wykonały wzorowo, Dżordż, gdyby mógł mówić, pewnie wyraził by zachwyt. Ale nie mógł, więc go wyręczyłyśmy. I nie omieszkałyśmy po sesji piekielnej obuć go na biało. A potem taki opalony po solarce i ubrany wjechał na stół w towarzystwie ziemniaczanego purre, żurawiny w trzech wcieleniach (dwa w wykonaniu Gospodarnej) i uwaga! bruksellą z boczkiem i kasztanami. Przyznaję się bez bicia, kapustki były prima sort, moja przyjaźń z nimi weszła na wyższy level. Jestem kontenta.


Dodać mi jeszcze trzeba, że dzień trzeci, był pod wezwaniem dziękczynnym. Wszak to jedyny dzień, kiedy byłyśmy (byliśmy ;)) w pełnym dziesiętnym składzie. Z rana odbyło się powitanie Truskawki, która w mroźny poranek zawitała na Centralnym. Nie obyło się bez czerwonego dywanu, chleba z solą i pieprzem oraz szampanem z truskawkami - te ostatnie wylądowały na głowie ;) (po wykonaniu projektu ;))


Aha! O 2.30 w nocy Dżordż również smakował przednio, zwłaszcza popijany resztką porzeczkówki, a potem czeremchówki i zagryzany bezglutenowymi ciachami Felicji :)

A co na to Lec? --->"„Głowa do góry!” – powiedział kat zarzucając stryczek."

* zdjęcie oczka z kotem autorstwa Lipki

wtorek, 26 stycznia 2010

Haiku* o marszrucie ;)

Marszruta,**

Zmysłu smaku przyjemność.

Wjeżdżała na stół – codziennie.


Dzień Pierwszy – Comfort Food, czyli przylot Polki.
Witamy chlebem, solą i pieprzem na czerwono – białym dywanie z bukietem róż. Na górze transparent krzyczy czarnym flamastrem, że „szczęście stoi tutaj” ;)
Skład: Tiliowie, Felicja, oczko.
Kolacja: udka kurczaka glazurowane w miodzie z sosem sojowym z imbirowym dodatkiem, zajadane z chlebkiem i fasolką. Mniam! A potem deser ;)


Dzień Drugi – Indyjski, czyli na Okęciu lotnie pojawia się Basia.
Znowu: chleb z solą i pieprzem na czerwono – białym dywanie, tym razem w towarzystwie łowiczanki z kłosami.
Skład: Tiliowie, Polka Dupolka, Felicja, Menażer Peggosława Karolowa, oczko.
Kolacja: pikantne curry z wołowiny z ryżem basmati i pomidorowo – ogórkową raitą oraz tamaryndowo – bananowym chutney’em (wyprodukowanym przez Basię). A potem - też deser ;)




Dzień Trzeci – będzie jutro ;PP


Dzień Czwarty – Francuski
Boeuf Bourguignon z burgundem w towarzystwie szalotek i pieczarek podsmażonych z balsamico, karmelizowanych ziemniaków i czerwonej cebuli z czosnkiem. I znowu – na koniec deser ;)




A co na to Lec? ---> "Dużo rzeczy nie powstało z niemożności ich nazwania."

* w wersji oczka - a oczko nie trzyma się sztywno reguł, bo gotuje też na oczko ;)

** marszruta – zlotowe menu codzienne :)

poniedziałek, 25 stycznia 2010

Intro :)

Wbrew przewidywaniom kot wcale nie usnął. Zapewne przez spory gwar, 10 par rąk i mnogą ilość nowych twarzy. Mało tego – głośno domagał się atencji i jak się okazało: "bycie bogiem" było mu na łapę.


A wszystko przez to, że przez kilka ładnych, acz mroźnych dni uskuteczniała się - z pierwiastkiem męskim – nasiadówa babulonów. Najpierw lotnie pojawiła się w Szczęściu Lipki i Esa, Polonia, dnia następnego obecnością zaszczyciła baaardzo rozgadana Basia ;) a w sobotę nastąpiło ciepłe, na przekór zimnu, powitanie Truskawki. Oczywiście wszystko - nieskromnie mówiąc – odbyło się w lux anturażu: czerwone dywany, bukiety kwiatów, chleby z solą i pieprzem, tudzież łowiczanki z kłosami, szampan w kieliszkach i takie tam inne. W tak zwanym międzyczasie do grona dołączyły: Gospodarna Narzeczona, Felicja, Ptasia i Menażer Oczka zwany Karolem. Czyli całe 10 sztuk w porywach do 11, kiedy to w niedzielę podzieliliśmy się łykiem optymizmu z Weekendową Przylepą.
Działo się dużo, smacznie, płynnie i rozmownie. Każdy dzień miał swoje małe gwiazdy, ale niekwestiowanym clou był sobotni Dżordż, któremu dzień wcześniej wyrwano serduszko. Tym samym został pozbawiony ostatnich resztek drzemiącego w nim romantyzmu. Ale nie pozostawił niesmaku po tym ekscesie, wręcz przeciwnie – pokazał na co go stać i zaprezentował się zmysłom z jak najlepszej strony. Wszyscy byli ukontentowani takim obrotem piekielnej sprawy. Ale oprócz rzeczonego na stół wjeżdżały jeszcze inne dobra – zarówno na talerzach jak i w kieliszkach. Ale to już długa opowieść. Nie ma co czytać na głodniaka – niniejszym... c.d.n. ;)


A co na to Lec? ---> "I happy-end jest tylko końcem."

poniedziałek, 18 stycznia 2010

Chwila ciszy




A co na to Lec? ---> "Nic nie mija bez echa, nawet cisza."


niedziela, 17 stycznia 2010

Za ciosem!

"Wchodzimy, kobieta zapala światło. Widzę łóżko. Wiecie – mówię do niej – są takie amerykańskie pocztówki, na których znajduje się napis SZCZĘŚCIEM JEST..., a potem różne rysunki wyobrażają, co jest szczęściem. Otóż teraz – mówię – szczęściem jest zobaczyć łóżko." *


Tyle rysunków, ile twarzy. Szczęściem jest... zawsze coś. Ja wypatruję go, liczę dni, szukam słów, czekam na uśmiech.





Idąc za ciosem, czyli bruksella piekielna
(za Kwiecienką, oczko tradycyjnie na zielono)

400g mieszanego mięsa mielonego
200g brukselki (może być mrożona)
1 cebulka
2 ząbki czosnku
1 puszka pomidorów (ok.400g)
starty ser żółty
3 łyżki bułki tartej
1 jajko
sól, pieprz

Brukselkę oczyścić, nakroić trzonek na krzyż i umyć. Podgotować w lekko osolonej wodzie ok.5-8 minut. Odlać i odstawić. Mięso mielone wymieszać z bulka tarta, jajkiem, pieprzem i solą. Wyrobić z niego kuleczki trochę większe niż brukselka. Pomidory odsączyć zachowując sok i pokroić w kostkę. Cebule i czosnek obrać, pokroić w drobna kostkę. Mięsne kulki podsmażyć na oleju, dodać cebule, czosnek, pokrojone pomidory i sok (ale nie za dużo). Przyprawić. Przełożyć do naczynia żaroodpornego lub formy na zapiekankę. Dodać podgotowana brukselkę. Zapiekankę posypać startym żółtym serem i piec w temperaturze 180 stopni przez ok.20 minut.


Po pierwsze: składniki były na oko. Nic nowego.
Po drugie bruksella została podgotowana z odrobiną soli.
Po trzecie – klopsy: mięso mielone zostało wymieszane tylko z solą, pieprzniętym i czubrzycą, potem wpadło na chwilę na oliwę i się obsmażyło.
Po czwarte: sos był koperkowo – pomidorowy. Bulion został zagęszczony mąką i obsypany solidnie koperkiem, a potem jeszcze podbarwiony koncentratem pomidorowym.
Po piąte: rzeczony sos wlał się na dno naczynia odpornego na żar piekielny, potem doskoczyły bruksella z klopsami, a wszystko dostało po głowie świeżo startym żółtym serem.
Po szóste: piekielna sesja trwała pół godziny z wykorzystaniem gorących 200 stopni.
Po siódme: rozkręcam się! Szukam kolejnego przepisu brukselskiego ;))


A co na to Lec? ---> "Nawet, gdy usta zamknięte, pytanie pozostaje otwarte."

* Ryszard Kapuściński - "Imperium"

piątek, 15 stycznia 2010

Czy 13 – ty może być dniem szczęśliwym?

Od środy nie tylko moja zmotoryzowana mysz ma prawo do jazdy po internetowej sieci dróg wszelakich. Ja też zostałam kierowniczką! ;) Nareszcie... choć zajęło mi to trochę więcej czasu niż zakładałam na samym początku ;) Ale co by nie było – właśnie mogę wykreślić z listy postanowień noworocznych punkt siódmy ;)


Natomiast niepisanym postanowieniem noworocznym – kulinarnym (takich zabrakło mi na mojej tajnej liście w wordzie) jest kolejne podejście do kwestii "brukselka mi smakuje, czy nie smakuje – oto jest pytanie".

W sprawie pozbycia się brukselskiej goryczy, wiem już, że można ją zlikwidować lub zminimalizować na kilka sposobów:

1. pakując ją na noc w arktyczny chłód zamrażalnika,
2. przed gotowaniem, nacinając jej nóżkę na krzyż,
3. gotować na parze,
4. gotować z odrobiną cukru,
5. podgotować ją na mleku lub w wodzie z mlekiem.

Czyli jest jakaś szansa na to, abym przestała się spierać z małymi kapustami? Niniejszym zrobiłam małe podchody.


Po pierwsze: bruksela na patelni.


To był obiad odświętny – w sensie świętujący moje prawne objęcie kierownicy.
Bruksela, kindziuk i czarnuszka zwana nigellą. Przepis Pinos:

pół kilo brukselki (obrać z wierzchnich liści, przeciąć na pół i usunąć głąbiki),
ok. 20 dag cienko krojonego kindziuka (kindziuku?) - w paseczkach,
łyżeczka nasion czarnuszki,
łyżka oleju
Na oleju lekko podsmażyć kindziuk. Dodać brukselkę i czarnuszkę. Smażyć, aż brukselka zacznie miejscami się "przypalać". Na początku można patelnię nakryć (brukselka się lekko poddusi).


Ja nieco to zmieniłam, ale tylko odrobinę. Po pierwsze: proporcje zrobiłam na oczko. Po drugie: najpierw na kapce oleju podsmażyłam chwilę kindziuk, potem dorzuciłam połówki brukseli i sypnęłam nigellą. I tutaj lekka zmiana – zamiast brązowić, podlałam tyćką wody, przykryłam i na chwilę zapomniałam. Potem odkryłam pokrywkę i pozwoliłam na wyparowanie płynu. Pod koniec dorzuciłam trochę masła do smaku i deczko przysoliłam brukseli.


A do tego podałam łosia – a jakże! Wszak obiad był świętujący. Łoś najpierw się zamarynował przez godzinę w chłodnicy w sosie sojowym, a potem wpadł na patelnię grillową. A do popitki – białe półwytrawne. Tym samym bruksela znalazła się w doborowym towarzystwie i smakowała całkiem nieźle, aczkolwiek nadal przypominała mi o tym, że jednak bywa złośliwie gorzka.


Po drugie: reaktywacja zupoholizmu ;)

Na pierwszy ogień poszła propozycja Liski, potraktowana jednak trochę orientacyjnie.


Najpierw nastawiłam superancki: woda, karota, pietruszka, seler, lubczyk (suszony i mrożony), ziele angielskie, pieprznięty w ziarnkach, zwycięski wawrzyn, kilka gałązek rozmarynu, zęby czosnkowe, cebulina, sól, oliwa i mały chlust białego wina. I na ogniste zapomnienie. Tamto sobie pyrkało po mału, a ja zwróciłam swoją uwagę na cebulinę – 3 sztuki popiórkowałam i rzuciłam na rozgrzaną oliwę i na bardzo małym ogniu pod przykryciem mdlały przez pół godziny. Za radą Liski, co jakiś czas robiłam zamieszanie łyżką. Po półgodzinie na kolejne 15 minut dorzuciłam łyżeczkę cukru, a do superanckiego połówki brukselskie. Po kwadransie cebulina wpadła do superanckiego. A ja w międzyczasie poleciałam sobie w kulki. Przysoliłam i dopieprzyłam mielonemu mięsu i utoczyłam kulki wielkości brukseli. A później na 5 minut przed końcem warzenia zupochy wrzuciłam te klopsy do zupy razem z pokawałkowanym pomidorem. Potem już tylko wszystko zostało opieprzone celem doprawienia smaku i obsypane mrożonym koperkiem. Dobre to było! W takiej wersji jestem skłonna polubić się z brukselską :)


Ale zadowolona zupą nie zamierzam bynajmniej już spocząć na laurach. Wciąż szukam brukseli idealnej ;)


A co na to Lec? ---> "Drogowskazy mogą zrobić z szosy labirynt."


czwartek, 14 stycznia 2010

Weekendowa Piekarnia #58 - Bułeczki z czekoladą i kokosem

Czuję wenę! Odetchnęłam! Przestał nade mną wisieć jeden* z mieczy Damoklesa ;) i... poczułam ulgę. Tak! To rzeczywiście prawda, że "ulga to najlepsze uczucie" ;) Byłam jak balon nadmuchany do granic możliwości, a teraz uszło ze mnie powietrze i wiatr tamtych emocji już nie będzie miał szans mną rządzić. Nabrałam wobec tego chęci na pitraszenie i to ze zdwojoną siłą – dawno już nie czułam takiego ciśnienia :) Czyli wszystko ze mną w porządku :) Pokusiłam się zatem o stworzenie nowych ciał i tym samym dwa tygodnie pod rząd piekę w Weekendowej :) (Nie może być! - jestem pierwsza tym razem, wyprzedziłam nawet Alutkę haha! ;))

A już niedługo znowu zmiany, zmiany, zmiany! No i babiniec :) Cieszę się jak głupi do sera ;)



Bułeczki z czekoladą i kokosem (za Paulinąoczko na zielono)

570 g mąki pszennej
12 g drożdży suchych lub 24 g świeżych
ok 185 ml mleka (lekko podgrzane)
85 g masła roslinnego
5 łyżeczek cukru (oczko gdyby wcześniej wiedziało - dałoby go zdecydowanie więcej)
2 jajka
1 łyżeczka soli
1/2 szklanki wiórków kokosowych
2 rządki czekolady (6-8 kostek)
plus jajko (rozbełtane) do smarowania

Drożdże rozpuszczam w mleku z dodatkiem cukru. Odstawiam. Czekoladę siekam w drobne kawałki, takie duże okruszki. Do miski z mąką wrzucam wszystkie składniki. Mieszam. Następnie przekładam na blat i wyrabiam kilka minut, aż ciasto będzie puszyste i gładkie. Ciasto lekko smaruje olejem i wkładam do miski. Przykrywam i odstawiam na 1 h wyrastania. Wyrośnięte ciasto wyjmuję, chwilkę wyrabiam. Dzielę na 8-9 części i formuję owalne bułeczki. One sporo urosną, więc lepiej moim zdaniem, zrobić ciut dłuższe niż szersze :) Układam bułeczki na blaszce, w 2 rzędach w 1,5 cm odstępach. Przykrywam i odstawiam znowu na 1h. Wyrośnięte bułeczki smaruję rozkłóconym jajkiem. Wstawiam do nagrzanego do 190 C piekarnika i piekę bułki ok 15 minut. Bułeczki będą fajnie lekko złączone ze sobą, są idealne na drugie śniadanie.

Oczko potraktowało ciasto podobnie jak brioszkę – najpierw suche (w tym zaliczyły się też: czekolada i wiórki), potem mokre, a na koniec roztopione masło. Do lekko wyolejowanej michy i na kaloryfer na godzinę. Rosło jak głupie. Potem je złożyłam kilka razy i formowałam małe ciałka w kształcie bułek, znowu na godzinne zapomnienie już na blaszce, a potem posmarowałam rozbełtanym jajcem i sruu! - do piekła na 20 minut. Bułek wyszło 15. Rano... dziwnym trafem zastałam w kuchni tylko 9. Hm...

Jedna konkretna uwaga: duuużo więcej cukru te buły potrzebują – te 5 łyżeczek cukru (ja dałam 7 kopiatych) to zdecydowanie za mało. Buły są dobre, ale mało słodkie. Ale w towarzystwie miodu czy innego dżemiksu nabierają nowego smaku ;)



A co na to Lec? ---> "Najpierw długo radzą mędrce, potem kleci się naprędce."

* na upartego znajdzie się jeszcze ich kilka – mieczy w sensie ;)



wtorek, 12 stycznia 2010

"Skocz do piekarni..." ;) czyli WP # 57 - Brioche z jogurtem i wodą pomarańczową

"- Jeszcze wody?
Sempere syn pośpiesznie napełnił szklankę. (...)
- Coś słodkiego pewnie dobrze mu zrobi. Może zemdlał z głodu? – zauważył syn.
- Skocz do piekarni na rogu i przynieś jakieś ciastka – zgodził się księgarz. (...)
Kilka minut później młody Sempere był już z powrotem, niosąc pod pachą papierową torbę wypełnioną delikatesami z pobliskiej cukierni. Podał mi ją, wybrałem brioszkę, która w innej sytuacji wydałaby mi się bardziej apetyczna niż tyłeczek tancerki rewiowej.
- Proszę ugryźć – zaordynował Sempere.
Zjadłem brioszkę drobnymi kęsami i powoli zacząłem wracać do siebie.
- Wygląda już trochę lepiej – zauważył syn księgarza.
- Nie ma jak świeża bułeczka..."
*

Słabo sięgam już pamięcią, kiedy ostatni raz piekłam w weekendowej u Margotka. Chyba wtedy, kiedy sama byłam gospodynią, czyli w czasach Historii Kuchennych. Czyli lata świetlne emocji i zdarzeń temu ;)


Pomyślałam sobie jednak, że warto byłoby rozpocząć nowy rok piekarniczo, wszak dokładnie rok temu zaczynałam się zaprzyjaźniać z drożdżami, no i dostałam wówczas na początek drogi od Lipki (nieżyjącego już, ale nie z mojej winy) Bliźniaka, czyli zakwas – klon Matuszki ;)
Tym samym skoro rzeczonego nie mam, dałam się ponieść wyobrażeniu aromatów związanych z brioszką. Wody z kwiatu pomarańczy naturalnie nie miałam, więc wykorzystałam namiastkę w postaci aromatu pomarańczowego. Wlałam całą butelczynę i w kuchni Najlepszej natychmiast rozniósł się przyjemny aromat :)
Samo ciacho było bardzo grzeczne, ładnie wyrastało i szybko się upiekło pachnąc obietnicą przyjemnego smaku. Zrobiłam sobie kwiatka w tortownicy – wyszło 10 bułeczek, ale nie wszystkie dotrwały do rana. Ale nic to! Za to rano... Wspominałam u Truskaweczki w komentarzu, że ja zwykłam pomijać śniadania i gładko przechodzę do obiadu – ale nie nie! Nie tym razem! Dałam się skusić na brioszkową bułę z żurawinkowym mincemat’em od mikołajki - Ewelosy i kawą z bulgota (czyli kawiarki) dopieszczonej mlekiem. Mniam! :)
Jako, że Gospodynią była Lipka - wzięłam z niej przykład i do Piekarni dotarłam spóźniona ;)P (sorka Lipka, taki żarcik ;)** )Ale Alutka powiedziała, że pozwala mi na spóźnialstwo, i mało tego – z przyjemnością mnie dopisze. Zatem? – jak tam Moja Pani? ;)


Brioche z jogurtem i wodą pomarańczową (za Lipką) - oczko na zielono ;)

Składniki:

80 ml mleka
1 jajko, lekko roztrzepane
50 g jogurtu
2 łyżki wody z kwiatów pomarańczy (lub aromat pomarańczowy)
1 łyżeczka soku z cytryny (zwykle pomijam, ale czasem dodaję skórkę pomarańczową) – oczko dało sok
20 g cukru (zwykle daję brązowy) + cukier waniliowy (ja daję kilka łyżek domowego, lub dodaję więcej cukru i dolewam chlust ekstraktu) – oczko dało cukier biały i torebkę wanilinowego
1/2 łyżeczki soli
20 g masła, roztopionego (dałam margarynę, bo z przerażeniem odkryłam, że w chłodnicy czai się tylko margaryna Katarzyna, a na wyjście do sklepu byłam za leniwa, wiecie zaspy w śniegu, kozaki trzeba wdziewać, kurtkę zakładać... itepe)
350 g mąki pszennej typ 450
1 łyżeczka drożdży instant

Przygotowanie: Wszystkie składniki umieścić w maszynie w podanej kolejności (należy upewnić się jaką kolejność dodawania składników wymaga Wasza maszyna, u mnie najpierw dodaje się płyny, tłuszcz, cukier i sól, a potem mąkę i na koniec drożdże). Nastawić program podstawowy lub szybki. Brioche studzić na kratce.
Ciasto można też przygotować ręcznie lub w mikserze. Wyrobić, odstawić na ok. 1 godzinę do wyrośnięcia, potem uformować bochenek o dowolnym kształcie i piec w małej keksówce lub na blasze/kamieniu ok. 20-25 minut w 180-200 stopniach. Należy uważać na czas pieczenia. Nie piekłam jej jeszcze bez maszyny, więc nie jestem pewna długości pieczenia.

Jako, że przepis pierwotnie był skierowany głównie do maszynistek, zasięgnęłam ratunkowego języka u Lipki. Po konsultacji najpierw do miski poszły suche, potem mokre – wszystko ręcznie zostało wymieszane na zjednoczenie, a na końcu wlało się roztopione masło, czyli margaryna ;) Znowu wymieszanie aż uzyskało pożądaną elastyczność, potem do michy obsypanej lekko mąką i na kaloryferze rosło sobie ponad 1,5 godziny. Potem złożyłam dwa razy, uformowałam 10 buł i wsadziłam do tortownicy i znowu na kaloryfer, ale tylko na pół godziny, bo rosło jak szalone. W piekle spędziło 25 minut w 180 stopniach, piekarnik wyłączyłam, poszłam na serial i po 15 minutach wyciągnęłam bułę ze stygnącego już piekła. A potem zrobił się wieczór, po wieczorze noc, a po nocy ranek ze śniadaniem :)


A co na to Lec? ---> "Życie zmusza człowieka do wielu czynności dobrowolnych."


* Carlos Ruiz Zafon – "Gra Anioła"



niedziela, 10 stycznia 2010

Niezwykłość zwykłości

Są takie zjawiska na papierze, które czytane bawią oczko. I pewnie tłumacze musieli mieć niezłą zabawę tworząc polskie przekłady. Słucham jak w wierszu onomatopeją szeleszczą ze świstem liście i jak deszcz dzwoni o szyby dżdżyście :) Lubię przekłady Jabberwocky Lewisa Carroll’a. Karmię wyobraźnię słowami: brzdęśniało, uffnienie myśli, worpalny brzeszczot, chrząszczury, świdrokrętnie...
Albo "Gra w klasy" Cortazara – a w niej mój ulubiony 68 rozdział w języku gliglińskim:

"Ledwie zaczynał lerfić jej noemy, już jej się drliła klamcyja i oboje zapadali w wodomurie, w dzikie prężyny, w rozpaczliwe dystalancje. Ale jeżeli tylko próbował wydęgać jej murtę, pogrążała się w jękliwe wyrgi i musiał rozmitrygiwać kaldurmię, czując jak powoli arnulie spektualniają się, oprzaniają, muleją i w końcu sztywnieją jak trimalsjat ergomaniny, do którego niechcący wpadło kilka finopii kożaniery. A przecież to był dopiero początek, w jakimś momencie ona odsłaniała piwesty, zezwalając, aby przybliżył doń swoje łękowia. Zaledwie się przypalmowali, ogarniał ich, czaturował, wreszcie ekstraminował wielki ulukariusz, nagle to był już klinton, esterfuryczna konwalkisja mertrydów, dyszymiąca embokapulwia orgumnii, merpasm esprymiczny, w ogromnej nadhumicznej agorenii. Evohe! Evohe! Rozkolwieni na kreście wolpemii czuli, jak balnikują perlinni i swolodenni. Drżał trok, poddawały się marplumy w pieszorniach niemalże okrutnych, które ich znowu doprowadzały na samą granicę gunfii."

Na naszym poletku też nie trzeba szukać daleko – Leśmian! A z nim "Dusiołek" :)

"(...)Poległ cielska tobołem
Między szkapą a wołem,
Skrzywił gębę na bakier i jęzorem mlasnął,
I ziewnął wniebogłosy, i splunął, i zasnął.

Nie wiadomo dziś wcale,
Co się sniło Bajdale?
Lecz wiadomo, że szpecąc przystojność przestworza;
Wylazł z rowu Dusiołek, jak półbabek z łoża.(...)"


Niezwykłość w zwykłości: po prostu - słowa! :)



Piernik kawowy Grumków
3 szklanki mąki pszennej,
25 dag miodu,
1 szklanka cukru,
1 szklanka mocnego naparu z kawy,
4 jajka,
1 łyżka margaryny,
1 łyżeczka sody oczyszczonej,
2 łyżeczki przyprawy do pierników;
do przygotowania formy: 1 łyżka margaryny, 2 łyżki bułki tartej.

Miód rozgrzać, dodać napar kawy, zagotować i ostudzić. Mąkę wymieszać z sodą i przyprawą do pierników. Żółtka utrzeć najpierw z cukrem, a potem margaryną. Nadal ucierając, stopniowo dodawać mąkę oraz wlewać miód z kawą. Dokładnie wymieszać. Białka ubić na sztywną pianę i delikatnie połączyć z ciastem. Formę do pieczenia wysmarować margaryną i wysypać bułką tartą. Ciasto wlać do formy i piec 50 -60 minut, w piekarniku nagrzanym do temperatury 160 stopni.


Kawa melancholijna Iskry

1 filiżanka espresso (oczko wybulgotało kawę w kawiarce)
1 łyżeczka niesłodzonego kakao
1 łyżeczka miodu
bita śmietana (oczko odpuściło)
Zaparzyć espresso. Do oddzielnego kubka wsypać kakao, dodać łyżeczkę miodu i dokładnie wymieszać, aż do uzyskania ciemnej masy podobnej do czekoladowego sosu. Zalać sos gorącą kawą. Na wierzch położyć bitą śmietanę.

A co na to Lec? ---> "Bełkot? Ale nowy."

kakao

wtorek, 5 stycznia 2010

Bełkoty, słowoczyny, rozczarowania i zachwyty

Skończyłam z panem Zafonem i czuję się z lekka rozczarowana – wtórnością. Liczyłam na powiew czegoś nowego w starej Barcelonie, ale zawiodłam się srodze. Owszem – nie przeczę, te 600 stron "Gry Anioła" czytało się szybko, lektura nie była nużąca, ani nazbyt męcząca. Szkopuł jednak w tym, że nie wniosła wiele nowego po "Cieniu wiatru". Taki schemacik – cmentarzysko, miłość do książek, miłość ludzka odwzajemniona, nieodwzajemniona, odzyskana i stracona, wątek kryminalny, antykwariat – to wszystko już było, więc po co? Why Carlos, why?!
Później był pan Mendoza, który też mnie z lekka zawiódł. Po fantazyjnie i kpiąco napisanej "Przygodzie Fryzjera Damskiego", "Sekret Hiszpańskiej Pensjonarki" też nazbyt trącił wtórnością, może gdybym czytała chronologicznie wrażenie byłoby inne?
A potem pojawiła się Manuela Gretkowska. "Polkę" czytałam na pierwszym roku studiów, ale nie kojarzę, aby jakoś szczególnie mi się podobała, za to "Europejka"... Chłonęłam, jak gąbka wodę, bezkompromisowy, zdecydowany, lekko ironizujący dziennik kobiety, która po latach mieszkania w Szwecji odnajduje absurdy życia w Polsce. Podoba mi się jej obserwacja codzienności zgrabnie ubierana w słowa.

"Upał jest splendorem z nieba, dziełem sztuki i musi mieć swoją oprawę: palmy, ocean. W blokach staje się tandetną smażalnią z plastikowymi krzesłami wystawionymi na balkon."

"Mówi się, że pamięć jest żołądkiem duszy. Nie każda umie strawić przeszłość, zwłaszcza gdy rodzice, zamiast być błogosławieństwem na całe życie, stają się klątwą."

"W Nałęczowie, pod piwiarnią dwóch miejscowych przeszło od bełkotów do słowoczynów, skoro są rękoczyny."

"Gdyby ktoś tak pięknie zwariował i po odejściu ukochanej osoby wykleił drzwi wejściowe marmurkową tapetą. Wypisał na niej datę, godzinę, imię i nazwisko porzucającego. Drzwi są przecież wielkości płyty nagrobnej."



A potem przyszedł czas na Ryszarda. Ale o zachwycie "Imperium" już się dzieliłam. Teraz poluję na "Heban" :)



Sylwestrowy pasztet z kurczaka
(na odmianę po świątecznym indyczo - żurawinowo - von - trupkowym)

1 duży kurczak
40 dag pieczarek
czerwona papryka
5 surowych jaj
2 duże namoczone bułki
3 cebule + 1 ząb czosnkowy
30 dag surowego boczku

Mięso z kuraka wypadałoby najpierw ugotować, a potem obrać z kości i zmielić na drobnym sitku razem z bułkami (odsączonymi), surowym boczkiem i podduszonymi razem z cebuliną pieczarkami. Zmielona masa chciałaby dostać pokawałkowaną czerwoną paprykę, surowe jajca, pieprzniętego, sól, lubczyka i czubrzycę. A potem spoczęłoby w wysmarowanych i obsypanych bułką tartą 2 dużych keksówkach i skoczyło na 50 minut do piekła w ciepłe 200 stopni.

A co na to Lec? ---> "Różne myśli chodzą po głowie. Niektóre ją nawet opuszczają."

Kuchnia Świąteczna i Noworoczna 01.XII.2009 - 05.I.2010

sobota, 2 stycznia 2010

Prawie optymizm

Jeszcze miesiąc temu kot szpitalny wygrzewał się w resztkach słońca na parkowym trawniku, a pojedyncze liście trzymały się gałęzi jak ostatniej deski ratunku.



Dzisiaj, w nowym roku zielony trawnik ustąpił miejsca białemu. Zmienność pór roku mówi, że nic nie jest stałe. Wszystko się zmienia, coś zastyga w zimowym śnie, coś umiera, coś się rodzi, czasem wybucha ciepłem, a czasem ziębi chłodem. Cóż... życie! Dobrym punktem wyjścia jest spojrzenie na nie z boku, przeanalizowanie tego, co za nami, szukanie iskier, które rozpalone być może pozwolą ogrzać się przy ognisku. Czasem trzeba nanieść więcej drewna i zakosztować survivalu, kiedy od łez zmokną zapałki. I przyprawiać tę zmienność, bo ona decyduje o tym, jak smakować będzie życie.
Odpaliłam wczoraj worda i zaczęłam pisać. Stworzyłam sobie znaki drogowe, które pozwolą lub chociaż ułatwią poruszanie się po labiryncie życia w nowym roku. Może nie będzie tak źle?

Tymczasem jestem domową prawie – baristką ;) Jak wiadomo: prawie robi różnicę. Nie mam więc ekspresu, ale mam cudne ustrojstwo radośnie bulgotające czernią. Ogień pod nim zdoła wyciskać tylko znikomą ilość barów, ale lepsze to, niż rozpuszczalka, mylę się? A potem jeszcze bawię się Pszczołą, czyli bzykiem za 5 zeta, śmiesznie i dumnie zarazem, pyszniącym się dużym napisem "cappuccino maker", haha! ;) Podgrzewam więc 7,5 % śmietankę do kawy i bzykiem uskuteczniam lekką pianę, obsypuję świeżo startą gorzką czekoladą, by ostatecznie stworzyć prawie cappuccino ;)


Za drugim razem robię podróbkę jamajki z Kawowego. Bulgoczę kawę w cudnym ustrojstwie, a do filiżanki na dno wlewam łyżeczkę likieru czekoladowego i pół łyżeczki rumu od Miśka, zalewam czarną – gorącą – wybulgotaną, słodzę do smaku, dorzucam beret* piany wyprodukowany przez Pszczołę i obsypuję przyprawą piernikową. Prawie drink i nawet nie prawie to dobre, ale bardzo dobre! Wyśmienite wręcz! Zaczynam się czuć jakbym uskuteczniała kawowy ceremoniał ;)




A poza tym zajadam się krokietami, które popijam barszczykiem, a w przerwach przegryzam nowym pasztetem – tym razem kurczę z papryką się w niego wmieszało. Chodzę na spacery, zgłębiam obcość języka między kartkami i liczę dni. Szukam ciepła w chłodzie.

* bo czapy Pszczoła nie jest w stanie wydziergać




A co na to Lec? ---> "Nie skostnieć, ale nie sflaczeć, trwać na posterunku, ale nie stać w miejscu, być giętkim, ale nieugiętym, być lwem czy orłem, lecz nie zwierzęciem, nie być jednostronnym, ale nie mieć dwóch twarzy, trudna rzecz!"
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...